[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Roxanne. Jak to możliwe, że Michael odnosił się do niej tak
serdecznie? Nigdy nie płakała, a teraz... Robiła z siebie cyrk. Dusiła
się od powstrzymywanego łkania. Trzeba się wziąć w garść...
Trzeba... Ale oto pochylał się już nad nią Michael. Objął ją i dzwignął
do góry, uspokajając łagodnymi słowami i swoim ciepłem.
- Nic ci już nie grozi, Lauren. Już po wszystkim. Pozwól mi
tylko zająć się sobą. Dobrze?
- Dobrze. - Pociągnęła nosem. Niczego tak nie pragnęła, jak
tego, żeby ktoś zatroszczył się o nią, odpowiedział na jej najskrytsze
marzenia.
- Evan, chusteczka.
- Proszę. - Złożony na czworo kwadracik pojawił się na ramieniu
Michaela. Pochwyciła chusteczkę z wdzięcznością i próbowała
wytrzeć oczy, do sucha, ale łzy płynęły dalej strumieniem.
- Lepiej idz po torebkę Lauren - zakomenderował Michael.
106
R S
- Racja! - Evan okręcił się na pięcie, ale nagle coś mu się
przypomniało. - Pokój Lauren w hotelu jest wciąż zarezerwowany. O
piątej mają dzwonić z rozgłośni radiowej w Perth.
- Zwietnie. Zaraz tam pójdziemy. Lunchem, który zamówiliśmy,
zajmiesz się sam, dobrze?
- Nie ma problemu. Jestem taki głodny, że zjem chyba wszystkie
trzy porcje.
- Dzięki, niedzwiadku... Lauren, dasz radę iść? Jeśli nie, zaniosę
cię.
- Nie, nie. Pójdę sama.
- No to chwyć głęboki oddech i w drogę. Traktował ją jak
dziecko, ale nie wiadomo dlaczego wcale jej to nie przeszkadzało.
Nabrała powietrza i powoli je wypuściła. Ucisk w klatce piersiowej
zelżał. Kiedy Michael przygotowywał się do wyjścia z restauracji,
jeszcze raz chlipnęła w chusteczkę Evana i wydmuchała nos.
- Pójdziemy pasażem. To najszybsza droga do hotelu - wyjaśnił,
podtrzymując ją ramieniem.
Przez cały czas zbierało się jej na płacz.
- Przepraszam cię, Michael. Nie wiem, co się ze mną dzieje -
powiedziała łamiącym się głosem, gdy odprowadzani współczującymi
spojrzeniami pracowników kuchni wychodzili tylnym wyjściem.
- Zwaliło się na ciebie za wiele naraz. Nic dziwnego, że w końcu
nie wytrzymałaś.
- Zawsze jakoś sobie radziłam.
107
R S
- Najpierw ja. Potem on. Za dużo tego dobrego. Czy ty w ogóle
dzisiaj spałaś?
- Mało co.
- Pojechał za tobą do domu? Zobaczył cię w taksówce i...
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Skąd wiesz? Uśmiechnął się.
- Jak się doda dwa do dwóch, to czasami wychodzi właściwa
odpowiedz. Zauważyłem cię dziś rano w recepcji. Wyglądałaś na
wystraszoną.
- Przez całą noc czekał w samochodzie przed naszym domem.
Johnny, jeden z moich młodszych braci, przeszmuglował mnie do
hotelu.
Tak łatwo było jej teraz mówić, kiedy wiedziała, że Michael
wszystko rozumie, i nie musiała już dusić niczego w sobie i udawać,
że wszystko jest w najlepszym porządku. Pasaż handlowy tętnił
życiem i po upiornych zajściach w restauracji wydał się jej oazą
normalności. Ludzie, zajęci zakupami, przechodzili obok, w naj-
mniejszym stopniu nie zainteresowani ani nią, ani Michaelem.
- Czy Wayne wyraził zgodę na rozwód? - zapytał.
- Tak, ale to niczego nie zmieniło.
- I dlatego przeniosłaś się do Sydney.
- Nie chciał odejść.
- Pan i władca...
- Tak.
- Rodzina nie mogła ci pomóc?
108
R S
- Ojciec umarł parę miesięcy po moim ślubie. Jestem najstarsza z
rodzeństwa. Mamą miała na głowie mnóstwo innych spraw.
- A ty nie chciałaś dokładać się ze swoimi. Musiałaś poradzić
sobie sama - powiedział ze współczuciem.
Znowu trysnęły łzy.
- Dziękuję, że... stanąłeś w mojej obronie.
- Cieszę się, że miałem okazję ci pokazać, że nie jestem taki
ostatni.
Wytarła nos.
- Wcale nie chciałam, żebyś się tak poczuł... Po prostu miałam
dzisiaj inne problemy. Kompletnie mnie przytłoczyły.
- Rozumiem. A ja ci się jeszcze dołożyłem... Wybaczysz mi to,
że zle o tobie pomyślałem? - Uśmiechnął się ironicznie.
- A czy ty mi wybaczyłeś?
- To zdecydowanie moja wina.
Kiedy wyszli z pasażu i znalezli się na chodniku przed hotelem,
Lauren przypomniała sobie prognozę pogody. Miał padać deszcz.
Niebo było zaniesione i nagle uderzył w nich zimny podmuch wiatru.
Mocniej przytuliła się do Michaela. Natychmiast też uczucie wdzięcz-
ności i serdeczności ustąpiło innym wrażeniom. Miała obok siebie nie
tylko przyjaciela i powiernika, ale mężczyznę, którego pragnęła.
Mówiło jej o tym całe ciało. Myślami wróciła nagle do tamtej
cudownej nocy. Byli wtedy tacy sobie bliscy... Tak jak teraz. A może
tylko tak się jej zdawało? Czy wolno było w to uwierzyć? Czy
marzenia wbrew wszystkiemu i wszystkim mogły się urzeczywistnić?
109
R S
Walczyła ze sobą, rozdarta między pożądaniem a świadomością,
że powinna być ostrożna. Pamiętaj: był Wayne i była Roxanne,
ostrzegał rozsądek. To przeszłość, odpowiadało życie. Nie pogrążaj
się w niej. Nie pozwól, by wami rządziła.
Michael prowadził ją do hotelu. Evana miało nie być do piątej.
Słyszała, jak się umawiali. Czyżby myślał, że... Nie. Nie próbowałby
jej do niczego zmuszać, nie zrobiłby nic, czego by sama nie chciała.
No właśnie.
Michael uśmiechnął się do portiera i przystanął na moment.
- Panna Magee ma chory nadgarstek - powiedział. - Zechce pan
posłać kogoś po bandaż elastyczny i jakąś maść na stłuczenia, bardzo
proszę. Jesteśmy w pokoju numer 404.
- Naturalnie, panie Timberlane.
- Da się to zrobić migiem?
- Jak najbardziej.
Rozmowa ta przypomniała Lauren, że Michael jest bardzo
zamożnym człowiekiem.
- Potrafisz wymagać - powiedziała. - Przyzwyczaiłeś się do
superobsługi.
- To niezupełnie tak - sprostował spokojnie. - Po prostu znają
mnie w wielu miejscach.
- Jako kogo?
- Nasiedziałem się sporo w rozmaitych salach konferencyjnych,
żeby zrobić cokolwiek dla ludzi, którzy nie mają dostatecznych
110
R S
środków do życia. - Uśmiechnął się tajemniczo. - Tu i tam nazywają
mnie nawet przyjacielem.
Możliwe, że dzielił się swoją fortuną z innymi, ale robił to bez
rozgłosu. Nigdy nic z jego działalności w tej dziedzinie nie obiło się
jej o uszy. Ciekawe, że zajmował się ludzmi potrzebującymi. Czy
mieściło się to w tradycjach rodzinnych czy też wynikało z pobudek
osobistych? Nie wyjaśniając niczego bliżej, ściągnął windę. Kilka
minut pózniej siedziała już wygodnie w fotelu, przysłuchując się, jak
telefonicznie zamawiał posiłek.
- Tak, tak, poproszę te dwie zupy, frytki i butelkę najlepszego
chardonnaya. Pokój 404. Będę niezmiernie wdzięczny, jeśli uwiniecie
się z tym państwo jak najszybciej. Dziękuję.
Lauren zastanawiała się, czy w złożonym miłym tonem
zamówieniu kryła się obietnica sutego napiwku. Kto go tam mógł
wiedzieć? Kiedy przejmował inicjatywę, stawał się bezdyskusyjnie
panem sytuacji. Miał nie tylko dar przekonywania, ale również zmysł
organizacyjny. Bez wątpienia liczono się z jego zdaniem na po-
siedzeniach rozmaitych zarządów.
Michael Timberlane sprawiał, że to, co wydawało się
niemożliwe, stawało się rzeczywistością.
Myślała o swoich spostrzeżeniach, gdy podszedł do niej z
filiżanką zaparzonej nie wiedzieć kiedy kawy. Przez większą część
dnia nie narzucał się ze swoją obecnością, aż do zdarzenia w
restauracji, pozostając w tle spraw związanych z promocją książki
Evana, i dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że wycofał się jedynie po
111
R S
to, by tym skuteczniej przeprowadzić swój zamysł. Poczuła ciepło
koło serca. Pragnął jej, walczył o nią, troszczył się, dbał...
A może zrobiłby to dla każdego człowieka w potrzebie?
Podejrzewała, że mógłby zachować się podobnie. Leżało w jego
naturze walczyć o to, w co wierzył, i stawać w obronie słabszych, a
także nie poddawać się łatwo. Potrafiłby działać dla zasady, lecz
charakterystyczny uśmiech, z jakim podawał jej filiżankę,
przeznaczony był wyłącznie dla niej.
- Wróciły ci wreszcie rumieńce...
Nic dziwnego, pomyślała. Gdyby znał moje myśli...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]