[ Pobierz całość w formacie PDF ]
umieszczonych pod spodem; z przodu mają parę krótkich czułek. Są to całkiem niegrozne
stworzenia, które żywią się zbutwiałym drewnem. Ponieważ jednak poruszają się podobnie jak
węże, budziły niepokój Chumleya, choć zdawał on sobie sprawę, że to nie są węże. Kiedy
umieszczałem dwa takie krocionogi na jego klatce, siadał i wpatrywał się w nie godzinami,
zaciskając wargi i drapiąc się co chwila. Gdy któryś z nich spadał na ziemię i zaczynał iść w jego
kierunku, zrywał się na nogi i cofał, na ile mu pozwalał łańcuch, krzycząc głośno, żebym go
ratował przed tym okropnym potworem.
Oczywiście węże niepokoiły go znacznie więcej i naprawdę był przestraszony, kiedy
widział, że się którymś zajmuję; krzyczał żałośnie i wyłamywał sobie palce u rąk, dopóki nie
odłożyłem węża. Jeśli potem pokazywałem mu ręce, zawsze oglądał je bardzo uważnie, chyba
po to, żeby sprawdzić, czy nie zostałem ukąszony. Jeśli wąż znalazł się w pobliżu, Chumley
niemal dostawał ataku, włosy mu się jeżyły, jęczał, a kiedy wąż się zbliżał, rzucał w niego
kępami trawy i patykami, na próżno starając się go zatrzymać. Pewnego wieczoru stanowczo
odmówił wejścia do klatki, co nigdy dotąd się nie zdarzyło. Kiedy próbowałem wepchnąć go
siłą, sądząc, że to taka zabawa, zaprowadził mnie do drzwiczek klatki i wskazał coś ręką, głośno
pohukując, wyraznie przestraszony. Obejrzałem uważnie jego posłanie z kory i liści bananowych
i znalazłem tam zwiniętego małego ślepego węża ryjącego. Było to całkiem niegrozne
stworzenie, ale Chumley wolał nie ryzykować.
Wkrótce po przybyciu do nas Chumley przestał jeść, był osowiały i cały dzień spędzał
skulony w swojej klatce. W ciągu dnia wypijał tylko pół kubka wody. Byłem wtedy nieobecny
i rozpaczliwe wezwanie Johna skłoniło mnie do spiesznego powrotu; mój przyjaciel nie
wiedział, co dolega małpie i czy nie jest poważnie chora. Natychmiast zacząłem kusić Chumleya
różnymi przysmakami, gdyż wyraznie schudł. Wysłałem ludzi na poszukiwanie dojrzałych
owoców mango i papai i osobiście przyrządzałem mu delikatne sałatki owocowe. Ale Chumley
nie chciał jeść. Trwało to prawie tydzień i już myślałem, że go stracimy. Co wieczór zmuszałem
go do spaceru, ale był tak osłabiony, że po paru krokach siadał, żeby odpocząć. Wiedziałem, że
będzie fatalnie, jeśli straci zainteresowanie życiem, gdyż w takim przypadku każda małpa jest
stracona. Pewnego wieczoru przed pójściem na spacer, otworzyłem puszkę herbatników
i kilkanaście schowałem do kieszeni. Przeszliśmy kawałek, Chumley usiadł, ja koło niego. Przez
jakiś czas oglądaliśmy razem piękny widok, potem wyjąłem herbatnik i zacząłem go jeść.
Chumley obserwował mnie uważnie, zdziwiony, że go nie poczęstowałem, ale ja spokojnie
zjadłem herbatnik i ze smakiem oblizałem usta. Przysunął się do mnie i zaczął mi szperać po
kieszeniach, co już było dobrym znakiem, gdyż nie robił tego ani razu od dnia, kiedy
zachorował. Znalazł herbatnik, wyciągnął go i ku mojej radości zjadł. Potem znów zaczął
grzebać w kieszeniach, wyciągnął następny i znów go zjadł. W sumie zjadł sześć herbatników
i przez następne cztery dni żywił się tylko nimi i pił wodę. Wreszcie nadszedł ranek, kiedy wypił
swój pierwszy kubek herbaty, a potem zjadł dwa banany. Wtedy byłem pewien, że wyzdrowieje.
Apetyt szybko mu wrócił i po dwóch tygodniach Chumley wrócił do normy. Byłem bardzo rad,
że udało nam się wyciągnąć go z tej choroby, gdyż wkrótce mieliśmy wyruszyć do Kumby, a tak
osłabiony z pewnością nie wytrzymałby tej podróży.
Nadszedł dzień naszego wyjazdu z Bakebe. Kiedy Chumley zobaczył ciężarówkę, która
przyjechała po naszą menażerię, zrozumiał, że czeka go najbardziej ulubiona rozrywka jazda
ciężarówką. Podniecony pohukiwał i tańczył na końcu swego łańcucha, i wybijał szalony rytm
na klatce, robiąc jak największy hałas, tylko po to, żebyśmy o nim nie zapomnieli. Kiedy już
wszystko zostało załadowane, a jego klatka wciągnięta na ciężarówkę, wszedł do niej, krzycząc
z radości. Ruszyliśmy. Nasi ludzie, oparci o burty ciężarówki, swoim zwyczajem zaczęli głośno
śpiewać. Chumley przyłączył się do nich, długo, melodyjnie krzycząc, co niezwykle rozbawiło
naszych Afrykanów, a pomocnik kucharza dostał takiego ataku śmiechu, że wypadł z ciężarówki
i musieliśmy się zatrzymać, żeby go zabrać. Był utytłany w kurzu, ale nie przestał się śmiać. Na
szczęście nie jechaliśmy zbyt szybko.
W Kumbie dzięki uprzejmości wielebnego pastora Paula Schiblera i jego żony mieliśmy do
dyspozycji trzy budynki szkolne, należące do misji Bazylea. Kiedyśmy się wprowadzali do tych
domów, jak zawsze na początku organizowania nowego obozu przez pewien czas panował
całkowity chaos, a jedną z mnóstwa rzeczy, których należało dopilnować, była sprawa wody.
Zatrudniliśmy nosiwodę, daliśmy mu bańki i pouczyliśmy, że będzie musiał nosić dwa razy tyle
wody co zwykle. Chumley całkiem wyraznie dawał do zrozumienia, że naprawdę bardzo jest
spragniony. Był przywiązany na dworze i zebrał się wokół niego tłum krajowców, którzy nigdy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]