[ Pobierz całość w formacie PDF ]
szybko dodała: - I z góry muszę panu wyjaśnić, że April nie jest
narkomanką. Za nic nie wezmie nawet proszku od bólu głowy.
- Może jest komuś winna pieniądze? Zaśmiała się, ale był to
śmiech niewesoły.
- Tylko mnie. Wobec przyjaciół jest bardzo hojna. Wszyscy jej
znajomi wiedzą, że jeśli ktoś znajdzie się w potrzebie, wystarczy
poprosić April. Jeżeli sama nie ma pieniędzy, zwykle przychodzi z
tym do mnie.
- Ma jakichś wrogów?
Elizabeth wahała się chwilę, po czym rzekła:
- Jest taka jedna, tancerka. Nazywa się Tracy Kensington. Nie
znosi April, chociaż April starała się z nią zaprzyjaznić. Przed jej
przyjściem Tracy była pierwszą tancerką w klubie. Potem jej napiwki
bardzo zmalały.
John pokiwał głową, po czym, nie zmieniając wyrazu twarzy,
zadał Elizabeth pytanie, które poważnie wytrąciło ją z równowagi:
- Wspomniała pani o przeprowadzce. Gdzie mieszkałyście przed
przyjazdem do Houston?
Chociaż powiedział to takim samym jak poprzednio, łagodnym i
życzliwym tonem, Elizabeth nagle zdała sobie sprawę, iż w jego
pytaniach nie ma żadnej przypadkowości, że z żelazną konsekwencją
zmierzają do jakiegoś jasno wytkniętego celu, słowem, że ma do
czynienia z policjantem.
- W Dallas - odparła ostrożnie, zastanawiając się, po co mu ta
wiadomość.
- Tam też tańczyła?
- Tak.
- Gdzie?
Elizabeth zrobiło się sucho w ustach. Miała uczucie, że w gardle
wyrasta jej kula wielkości baseballowej piłki.
- W lokalu o nazwie Pod %7łółtą Różą" - powiedziała z trudem.
- Długo tam występowała?
- Kilka lat. Chodziłyśmy w Dallas do college'u, kiedy... kiedy
zaczęła tańczyć.
John zmrużył oczy i Elizabeth zrobiło się gorąco. Odciągnęła
palcami kołnierzyk bluzki, który nagle stał się za ciasny. Boże drogi,
pomyślała, jeszcze jedno pytanie, i wszystko mu wygadam. Przed
oczami zaczęły jej wirować kolorowe płatki, więc opuściła powieki i
wzięła głęboki oddech.
Po chwili podniosła wzrok, starając się nie dać po sobie poznać,
co się z nią dzieje. W sukurs przyszła jej kelnerka, podając
zamówione kanapki.
On jednak coś zauważył.
- yle się pani czuje? - zapytał po odejściu kobiety.
- Nie... wszystko w porządku - skłamała. - Po prostu nie mogę
uwierzyć w jej zniknięcie. O niczym innym nie potrafię myśleć,
chociaż mam mnóstwo bieżącej pracy, a na dodatek ekstra zlecenie.
- Czym się pani właściwie zajmuje w tym swoim wielkim
biurze?
Wdzięczna za to, że zmienił temat, opowiedziała mu chętnie o
swojej pracy, przedstawiając wersję, jaką miała zawsze w pogotowiu
na towarzyskie okazje. On jednak zadawał rzeczowe pytania i
objawiał autentyczne zainteresowanie. Sama nie wiedząc kiedy,
zaczęła mu mówić o sprawie Mastersona.
John nie mógł się nadziwić.
- To zdumiewające - skomentował. - Facet w czepku urodzony,
mający pieniądze, znajomości, wpływy, słowem wszystko, a jeszcze
nie może się powstrzymać, żeby nie okradać innych. Skąd się to
bierze?
Elizabeth sięgnęła po serwetkę i wytarła usta.
- Nie wiem, czy to takie dziwne. Na świecie jest pełno ludzi
czekających tylko na okazję, żeby wykorzystać każdego, kto nie
potrafi zadbać o własne interesy.
Rozmawiali jeszcze parę minut, po czym John poprosił o
rachunek i mimo protestów Elizabeth uparł się zapłacić. Kiedy wyszli
na parną ulicę, bluzka Elizabeth po paru krokach przywarła jej do
pleców, a zbłąkany kosmyk włosów przykleił się do szyi. Podczas gdy
jedli kolację, na niebie pojawiły się czarne burzowe chmury,
zapowiadające zbliżającą się ulewę. Na chodniku zagrzechotała
pędzona pierwszym podmuchem wiatru puszka po coca coli.
Pośpiesznie ruszyli w kierunku biurowca Elizabeth. Dotarli do
głównego wejścia tuż przed deszczem. John zatrzymał Elizabeth przed
drzwiami, kładąc jej rękę na ramieniu. Spojrzała na niego pytająco.
Przewyższał ją wzrostem na tyle, że chcąc spojrzeć mu w twarz,
musiała lekko zadrzeć głowę.
- Elizabeth, proszę mnie posłuchać - powiedział. - Chętnie
zacznę działać, ale muszę mieć pani zgodę. - Jego oczy patrzyły
szczerze, szczerość brzmiała w jego głosie. - Decyzja należy do pani.
Gdzieś w górze przetoczył się huk grzmotu, a ona miała uczucie,
jakby odbił się echem w jej ciele. Nie wiedziała, jak ma postąpić.
- Nie chcę... sprawiać panu kłopotu. Na pewno ma pan i bez tego
dosyć zajęcia, a zresztą...
- Przede wszystkim nie lubię niepotrzebnie tracić czasu -
przerwał jej. - Proszę mówić, nie owijając niczego w bawełnę. Nie jest
pani pewna, czy można mi zaufać.
Dziwi panią, dlaczego obcy mężczyzna, bo prawie się nie znamy,
chce pani pomóc. Czy mam rację? Nie mogła się dłużej wykręcać.
- Tak - przyznała. - Jestem nieufna. Ale proszę tego nie brać do
siebie. Taka już jestem. %7łycie mnie tego nauczyło.
- Nie ma w tym nic złego - oświadczył, jeszcze raz ją zaskakując.
- W dzisiejszych czasach kobiety muszą być bardzo ostrożne. Zresztą,
każdy z nas musi cholernie uważać. Miała pani rację, świat
rzeczywiście roi się od oszustów. - Urwał na chwilę. - Ale co do mnie,
to jestem urodzonym gliną. Lubię składać do kupy rozsypane kawałki
i szukać sensu tam, gdzie na pozór nic z niego nie zostało. I lubię
pomagać ludziom. - Rozłożył ręce gestem, który już wcześniej
zdążyła u niego zaobserwować. - Ot, i tyle. Naprawdę nie mam
żadnego ukrytego celu.
Patrzyła w jego dobre piwne oczy, nie wierząc ani jednemu
słowu. Masz ukryty cel, myślała. We wszystkim, co robimy, tkwi jakiś
ukryty cel, nawet jeśli nie jesteśmy tego świadomi. Cała rzecz w tym,
czy cel jest dobry, czy też zły.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]