[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przestaje z niewierzącymi i nawet idzie na ich pojedynek. Co prawda, pojedynek będzie bła-
hy, śmieszny, bez rozlewu krwi, ale jakikolwiek by był, zawsze pozostanie widowiskiem po-
gańskim, czyli że obecność osoby duchownej jest tu zupełnie niewskazana. Zawahał się: mo-
że wrócić? Lecz mocna, pełna niepokoju ciekawość zagórowała nad wątpliwościami, poszedł
więc dalej.
„Oni, choć niewierzący, są właściwie dobrymi ludźmi i dostąpią zbawienia” Diakonowi
przypomniał się jego wróg, inspektor seminarium duchownego, który i w Boga wierzył, i nie
pojedynkował się, i żył w cnocie, ale kiedyś w ubiegłych latach żywił diakona chlebem zmie-
szanym z piaskiem, a pewnego razu omal nie oberwał mu uszu. Skoro życie układa się tak
niemądrze, że tego okrutnego i nieuczciwego inspektora, który kradł rządową mąkę, szano-
wali wszyscy, a w seminarium modlono się o jego zdrowie i zbawienie, to czy należy unikać
von Korena i Łajewskiego dlatego tylko, że są niewierzący? Diakon zaczął zastanawiać się
nad tym pytaniem, ale raptem przypomniało mu się, jak komicznie wyglądał dziś Samojlen-
ko, i to przerwało bieg jego myśli. Ileż to będzie śmiechu jutro! Diakon już widział w duchu,
jak zasiądzie pod krzakiem i będzie podglądał, a gdy jutro przy obiedzie von Koren zacznie
się przechwalać, on, diakon, opowie mu ze śmiechem o wszystkich szczegółach pojedynku.
„Skąd pan wie?” – zapyta zoolog. – „Otóż to. Siedziałem w domu, a wiem”.
Warto by opisać pojedynek ze strony komicznej. Teść będzie czytał i śmiał się; ten jest po
prostu w siódmym niebie, kiedy mu się opowiada lub opisuje coś śmiesznego.
Odsłoniła się dolina Żółtej Rzeczki. Od deszczu rzeczka zrobiła się szersza i bardziej ro-
zeźlona – już nie gderała jak poprzednio, ale ryczała. Zaczęło świtać. Szary, mętny poranek i
obłoki biegnące na zachód w pogoni za burzowymi chmurami i przesłonięte mgłą góry, i mo-
kre drzewa – wszystko wydało się diakonowi brzydkie i zagniewane. Umył się w strumieniu,
odmówił modlitwy poranne i nagle zachciało mu się herbaty i gorących placków ze śmietaną,
jakie dają na śniadanie u teścia. Przypomniała mu się diakonica i „Bezpowrotne chwile”, któ-
re nieraz grała na fortepianie. Co to za kobieta? Diakona poznawano z inną, zeswatano i oże-
niono w ciągu jednego tygodnia; żył z żoną niespełna miesiąc i zaraz został skierowany tutaj,
więc nawet nie rozeznał się, co to za człowiek. A jednak trochę mu bez niej tęskno.
„Trzeba do niej napisać liścik...” – pomyślał.
Flaga nad duchanem przemokła na deszczu i obwisła, a sam duchan wydawał się niższy i
ciemniejszy niż zwykle. Przed drzwiami stał dwukołowy wóz; Kierbałaj, jacyś dwaj Abchaz-
czycy i młoda Tatarka w szarawarach, prawdopodobnie żona lub córka Kierbałaja, wynosili z
duchanu naładowane worki i kładli je w wozie na kukurydzianej słomie. Obok stała para
osłów ze zwieszonymi głowami. Załadowawszy worki, Tatarka i Abchazczycy pookrywali je
z wierzchu słomą, a Kierbałaj zaczął pospiesznie zaprzęgać osły.
„Na pewno kontrabanda” – pomyślał diakon.
Oto zwalone drzewo z wyschniętymi igłami, oto czarny ślad po ognisku. Diakonowi przy-
pomniały się wszystkie szczegóły wycieczki, ogień, śpiew Abchazczyków, słodkie marzenia
o archiriejstwie i procesji... Czarna rzeczka od deszczu zrobiła się czarniejsza i szersza. Dia-
kon ostrożnie przeszedł przez wątły mostek, do którego już sięgały grzebienie brudnych fal, i
wspiął się po drabince do suszarni.
52
„Tęga głowa! – pomyślał wyciągnąwszy się na słomie i wspominając von Korena. – Dobra
głowa, daj Boże zdrowie. Ale okrucieństwo w nim jest...”
Za co zoolog nienawidzi Łajewskiego, a ten zoologa? O co będą się pojedynkować? Gdy-
by obaj zaznali od dzieciństwa takiej nędzy jak diakon, gdyby się wychowali wśród ludzi
ciemnych i oschłego serca, chciwych zysku, którzy wymawiają rodzinie każdy kęs chleba, są
nieokrzesani i ordynarni w obejściu, plują na podłogę i czkają przy obiedzie czy podczas mo-
dlitwy, gdyby obaj od dzieciństwa nie byli zepsuci przez dobre warunki i lepsze otoczenie,
jak przylgnęliby do siebie, jak chętnie wybaczyliby sobie nawzajem wszelkie wady i ocenili
to, co tkwi w każdym z nich. Przecież tak mało na świecie nawet pozornie przyzwoitych lu-
dzi! Owszem, Łajewski jest zwariowany, rozpieszczony, dziwny, ale on przecież nie ukrad-
nie, nie splunie głośno na podłogę, nie zacznie wymawiać żonie: „Żresz, a pracować nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]