[ Pobierz całość w formacie PDF ]
która była reakcją jego psychiki na powalenie agenta ochrony. Jeśli rzeczywiście tak się stało,
Blunt będzie musiał złożyć wyjaśnienia na policji, choć możliwe, że do tego nie dojdzie. Być
może, że tak jak i w przypadku wizyty Tyne'a w pokoju 2309, ochrona hotelu zatuszuje sprawę.
Tak czy owak, Paul postanowił porozmawiać z przywódcą Gildii Orędowników właśnie
teraz.
Niestety, już się spóznił. Dostrzegł, iż patrzy nań Kantelą. Z twarzą nienaturalnie
obojętną, nieznacznym skinieniem głowy wskazała mu oszklone drzwi za sobą. Przez ułamek
sekundy Paul wahał się, czy usłuchać, potem jednak postąpił zgodnie z niemym poleceniem.
Minął stolik i wyszedł na zewnątrz. Tak jak się spodziewał, trafił na długi i wąski taras,
otoczony wysokim do pasa parapetem z rzezbionego marmuru. W dali widać było dachy
niższych, otaczających hotel budynków oraz odległe poziomy Kompleksu Chicago. Było
bezchmurne popołudnie i na białych powierzchniach rozstawionych na balkonie okrągłych
stolików oraz ażurowych krzeseł, igrały wesoło promienie słońca. Paul podszedł do parapetu i
spojrzał w dół.
Zobaczył ścianę Północnej Wieży hotelu Koh-I-Nor opadającą pionowo ku leżącemu
sześćdziesiąt pięter niżej poziomowi komunikacyjnemu. Szachownica ciemnych okien i jasnych
płyt okładziny zewnętrznej zwężała się w dół zgodnie z prawami perspektywy. Wprost pod sobą
Paul ujrzał plac przed głównym wejściem, który z tej wysokości wydawał się nie większy od
znaczka pocztowego. Po drugiej stronie placu, w odległości dwustu metrów znajdował się
znacznie niższy od hotelu biurowiec. Na dachu tego budynku stał helikopter. W lustrzanych
ścianach biurowca przeglądało się intensywnie błękitne niebo.
Paul odwrócił się od parapetu. Na blacie najbliższego, białego stolika ujrzał jaskrawo
ilustrowany magazyn typu przeczytaj i wyrzuć zostawiony tu przez jakiegoś gościa. Lekki
wietrzyk bawił się kartkami pisma. Paul rzucił okiem na barwne tytuły artykułów. Jeden z nich
przykuł uwagę zbiega.
CZY GANDHI MIAA RACJ?
Niżej zaś, mniejszymi literami: Psychozy przeludnionych miast
Paul zauważył z zainteresowaniem, że autorką artykułu była dr Elizabeth Williams, z
którą zetknął się przed tygodniem.
Sięgnął po magazyn, by przejrzeć ten artykuł.
- Formain! - usłyszał. Podniósł wzrok znad magazynu i odwrócił się.
W odległości pięciu kroków, oparty jedną dłonią o uchylone skrzydło oszklonych drzwi,
stał Butler. Drugą dłoń niewysoki agent wetknął w kieszeń swej workowatej marynarki. Na
twarzy miał wyraz zawodowej uprzejmości.
- Formain, lepiej będzie, jeśli pójdziesz ze mną bez żadnych awantur - stwierdził.
Paul upuścił magazyn. Palce jego jedynej dłoni odruchowo zwinęły się w pięść. Niby
przypadkiem, zrobił krok w stronę Butlera.
- Zatrzymaj się! - ostrzegł go Butler. Wyjął dłoń z kieszeni ukazując trzymany w niej
rewolwer. Paul przystanął.
- Bez wygłupów - odezwał się Paul.
Na twarzy detektywa błysnęło coś, co przy odrobinie dobrej woli można było wziąć za
uśmiech.
- Myślę, że to moja kwestia - rzekł Butler. - Bez wygłupów, Formain. Podejdz spokojnie.
Paul zmierzył wzrokiem dzielącą ich odległość. Pierwszym jego odruchem, tak jak wtedy,
gdy spotkał tamtego ochroniarza na korytarzu, było natychmiastowe działanie. Powstrzymał się
jednak. Teraz jedna część jego osobowości krytycznie obserwowała poczynania drugiej. Spojrzał
na Butlera i spróbował zawęzić swe psychiczne pole widzenia. Usiłował ujrzeć tamtego jako
jednostkę ograniczoną siłami, które wiążą ją z jej środowiskiem, czyniąc ją tak niebezpieczną.
Każdego można zrozumieć, powiedział sobie Paul. Każdego, bez wyjątku.
Paul wytężył wzrok i w ciągu ułamka sekundy na siatkówce jego oczu pojawił się
rozmyty, jakby oglądany przez dno butelki wizerunek Butlera. Obraz szybko nabrał ostrości.
- Nie zamierzam się wygłupiać - stwierdził Paul. Usiadł przy stoliku, obok którego się
zatrzymał. - Nigdzie też z panem nie pójdę.
- Pójdziesz - odparł Butler. Nadal trzymał wymierzoną w Paula broń.
- Nie - zaprzeczył Paul. - Jeśli mnie pan ruszy, zeznam na policji, że dostarczał pan
narkotyków człowiekowi z apartamentu 2309. Powiem im, że sam pan używał narkotyków.
Butler westchnął ze znużeniem.
- Formain, daj temu spokój i chodzmy.
- Nigdzie nie idę - ponownie sprzeciwił się Paul. - Aby mnie stąd ruszyć, będzie pan
musiał użyć broni. Jeśli mnie pan zabije, spowoduje to śledztwo, którego wolałby pan uniknąć.
Jeżeli zaś nie uda się panu zabić mnie na miejscu, spełnię swoją grozbę.
Na balkonie zapadła cisza. Słychać było tylko szelest kartek magazynu przewracanych
tchnieniami wiatru.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]