[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Sheili i Monie. W pierwszej chwili obie
pomyślały, że żartuje, ale kiedy powtórzyła słowo
w słowo całą rozmowę z ojcem, wybuchły dzikim
śmiechem. Nie powiedziały nic młodszemu
bratu. Chociaż kochały go, jakby był ich własnym
dzieckiem, nie dopuszczały go do spraw
związanych z prowadzeniem domu.
Kto to? zapytały, kiedy przestały się
śmiać.
To musi być panna Brady, która wróciła do
domu z Glasgow.
Nie przyjmie go.
Mówią, że oszalała na jego punkcie. Co
wieczór przychodzi na pocztę. I znowu zaczęły
się śmiać z tego, co uważały za parodię własnego
kwitnienia.
W niedzielę po mszy Moran wyprowadził z
szopy małego granatowego forda, sprawdził
silnik i opony, umył go, wytarł do sucha i
nawoskował do połysku. O trzeciej po południu
przejechał cztery mile do domu Rose Brady.
Dróżka, która do niego wiodła, była wąska, kręta
i przegradzało ją zbyt wiele bram, zaparkował
więc na szerokim trawiastym poboczu obok
platformy na bańki z mlekiem. Samochodu nie
widać było z domu, zasłaniały go drzewa. Szedł
wolno dróżką, ciesząc się dotykiem
odprasowanego brązowego garnituru, który
rzadko wkładał, nowymi emocjami pośród
monotonii jego życia. Jakby znowu zbliżał się do
granicy czegoś świeżego i nowego.
Rose zobaczyła go przy ciężkiej czerwonej
bramie od podwórza. Uczucie ulgi, że jednak
przyszedł, było tak intensywne, że
znieruchomiała w drzwiach. Gdy ulga przeszła w
czyste zadowolenie, pomachała Moranowi na
powitanie i rzuciła się biegiem przez podwórze,
jak młoda dziewczyna. Znalazła się przy nim,
zanim zdążyła pomyśleć, jak wyglądają jej twarz i
włosy.
Miała za sobą złe dni. Wieczorami z bolesną
wyrazistością wyobrażała sobie ciżbę ludzi na
poczcie i przejeżdżającą przez most furgonetkę,
Annie sortującą listy, pusty odcinek drogi do
kępy jaworów, pod którą się zatrzymali, żeby
porozmawiać. Tak bardzo chciała tam być, że
musiała natężać całą wolę, by wytrwać w
postanowieniu. Nie mogła tam pójść. Dała mu
dostatecznie dużo znaków, być może nawet za
dużo, i mogła tylko czekać. Teraz on musiał
przyjść do niej.
Nie spodobał się matce, lecz surowe obyczaje
gościnności nie pozwalały jej tego okazać. Brata
już znał i dwaj mężczyzni rozmawiali teraz o
zbiorach siana i cenie, jaką spodziewali się
uzyskać za owce, wełnę i bydło. Na stole pojawił
się biały obrus, chleb domowego wypieku, dżem
i świeży placek z jabłkami. Zaparzono herbatę.
Pochwalił chleb i dżem z czarnych porzeczek.
Co roku mamy ich zatrzęsienie. Większość
dostaje się ptakom. W przyszłe lato niech twoje
córki przyjdą nazbierać porzeczek.
To by już było zanadto podziękował.
Jeśli dziewczęta ich nie wyzbierają, zgniją
w trawie albo zeżrą je ptaki powiedziała matka
najuprzejmiej, jak potrafiła.
Interesujesz się piłką nożną? zapytał
brat Rose.
Nie za bardzo, ale lubię popatrzeć na
dobry mecz.
Chciałbyś posłuchać końcówki meczu?
Jasne.
Brat Rose włączył transmisję niedzielnego
meczu, której słuchał, zanim Moran wszedł na
podwórze. Po jakichś dziesięciu minutach mecz
skończył się zadowalającym wynikiem. Przez
chwilę rozmawiali o grze, Moran nie upierał się
przy swoim zdaniu i był aż przesadnie uprzejmy.
Teraz, kiedy najadłem się już i napiłem do
syta, pora wracać do domu powiedział godzinę
pózniej.
Matka i brat pożegnali go uprzejmym
uściskiem dłoni. Rose włożyła sweter i
odprowadziła go aż do końca dróżki. Nad nimi,
na dolnych partiach stoków, ciągnęły się nędzne
poletka usiane kamieniami i krzakami janowca.
Poniżej leżało niewielkie jeziorko otoczone
pierścieniem trzcin.
Są w nim ryby? zapytał.
Kiedyś było bardzo dużo małe okonki,
szczupaki i węgorze ale jakoś nigdy nie
dorastały do przyzwoitych rozmiarów.
Minąwszy pierwszą bramę u stóp wzgórza,
po raz pierwszy, odkąd się poznali, znalezli się
poza zasięgiem cudzego wzroku. Oprócz nich
były tam tylko żywopłoty z głogu i dzikiej róży,
wzgórek trawy pomiędzy bruzdami kolein, dzikie
truskawki dojrzewające w trawie pobocza.
Dobrze wypadłem?
Zachowywałeś się bez zarzutu. Nie mogło
być lepiej. Cudownie, że przyszedłeś. Wzięła go
za rękę i skwapliwie podała mu usta, kiedy
pochylił się, by po raz pierwszy ją pocałować.
Nie nawykłem do składania wizyt
powiedział. Teraz twoja kolej, żeby przyjść i
poznać moją zgraję.
Bardzo chciałabym ich poznać.
Zorganizuję coś w najbliższym czasie.
Mam nadzieję, że będą umieli się zachować.
Ruszył przed siebie. Znowu okrywał go
widzialny niemal płaszcz odpowiedzialności.
Nie wiedziałam, że masz samochód
powiedziała zaskoczona, kiedy znalezli się na
drodze.
Nie używam go zbyt często, ale miło jest
wiedzieć, że możesz pojechać, dokąd zechcesz.
W skrytości ducha uradowało ją, że posiada
samochód. To był kolejny znak jego odmienności
od tutejszych ludzi, którzy raczej kupiliby krowę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]