[ Pobierz całość w formacie PDF ]

No nic. Chodzę, Jestem twardy. Wydobędę się stąd.
Znowu położyłem się na łóżku.
Za czwartym razem poszło mi trochę lepiej. Dwa razy przeszedłem tam i z powrotem
przez pokój. Doszedłem do umywalki, spłukałem ją, nachyliłem się i napiłem wody z dłoni.
Nie zwymiotowałem. Poczekałem trochę i wypiłem więcej. Dużo lepiej.
Chodziłem. Chodziłem. Chodziłem.
Po półgodzinie tego chodzenia kolana mi się trzęsły, ale w głowie mi się rozjaśniło.
Wypiłem więcej wody, morze wody. Płakałem w umywalkę, ale piłem.
Poszedłem z powrotem do łóżka. Co za piękne łóżko. Jak uścielone z płatków róż.
Najpiękniejsze łóżko na świecie. Kupili je od Carole Lombard. Dla niej było za miękkie.
Warto było poświęcić resztę życia, byle położyć się na nim na dwie minutki. Rozkoszne
miękkie łóżko, rozkoszny sen, rozkoszne przymknięcie oczu, opuszczenie rzęs i cichy
oddech, i ciemność, i odpoczynek na puszystych poduszkach...
Chodziłem.
Zbudowali piramidy i znudzili się nimi, i zburzyli je, i zmełli kamień na asfalt, żeby
zbudować tamę, zbudowali ją i napuścili wody, i z wody zafundowali sobie potop.
Przechodziłem to wszystko. Nic mi nie mogło przeszkodzić.
Przestałem chodzić. Dojrzałem do tego, żeby z kimś porozmawiać.
ROZDZIAA DWUDZIESTY SZÓSTY
Drzwi schowka były zamknięte na klucz. Ciężkie krzesło było dla mnie za ciężkie.
Takie miało być. Zciągnąłem z łóżka prześcieradła i odwinąłem materac. Pod spodem była
druciana siatka umocowana do spiralnych sprężyn z czarnego lakierowanego metalu, długości
około dziewięciu cali. Zająłem się jedną z nich. Była to najcięższa praca w moim życiu. W
dziesięć minut pózniej miałem dwa skaleczone palce i wymontowaną sprężynę. Machnąłem
nią w powietrzu. Była elastyczna. Była ciężka. Aż świstała.
Dokonawszy tego wszystkiego, spojrzałem na butelkę z whisky, która byłaby równie
dobra, gdyby nie to, że zupełnie o niej zapomniałem.
Napiłem się jeszcze wody. Odpocząłem trochę, siedząc na skraju nagiej siatki. Potem
podszedłem do drzwi, przytknąłem usta do szpary przy zawiasach i wrzasnąłem:
- Pożar! Pożar! Pożar!
Oczekiwanie trwało krótko i upłynęło mi przyjemnie. Nadbiegł ciężko korytarzem za
ścianą, klucz wściekle wbił się w zamek i ostro się przekręcił.
Drzwi odskoczyły. Stałem za nimi rozpłaszczony o ścianę. Tym razem pończochę
miał już w pogotowiu, piękne narzędzie długości blisko pięciu cali, obszyte skórzaną
plecionką. Na widok rozbebeszonego łóżka oczy wylazły mu na wierzch i zaczęły zwracać się
w bok.
Zachichotałem i ogłuszyłem go. Przyłożyłem mu sprężyną w skroń, aż poleciał do
przodu. Pomogłem mu uklęknąć Dałem mu jeszcze dwa razy. Sapnął jękliwie. Wyjąłem mu
pończochę z bezwładnej dłoni. Zaskowyczał.
Zaprawiłem go w twarz kolanem. Aż mnie zabolało. Co do niego, nie mówił mi, czy
zabolała go twarz. Jeszcze jęczał, kiedy go uśpiłem na pończochę.
Wyjąłem klucz tkwiący na zewnątrz w drzwiach, zamknąłem je od środka i
przeszukałem faceta. Miał jeszcze więcej kluczy. Jeden z nich pasował do schowka. Wisiało
w nim moje ubranie. Przeszukałem własne kieszenie. Z portfela zniknęły pieniądze.
Wróciłem do faceta w białym kitlu. Miał za dużo forsy jak na swoje zajęcie. Wziąłem tyle, ile
miałem na początku, zwaliłem go na łóżko, przypasałem mu rzemieniami ręce i nogi i
wepchnąłem kawał prześcieradła do ust. Miał zmiażdżony nos. Zaczekałem, żeby się
upewnić, czy może przez niego oddychać.
%7łal mi go było. Prosty zapracowany chłopina, który się stara utrzymać przy pracy i
zarobić na cotygodniowy czek. Może ma żonę i dzieciaki. Tym gorzej. A do pomocy miał
tylko tę pończochę. Nie wyglądało to fair. Postawiłem narkotyzowaną whisky w takim
miejscu, w którym mógłby ją dosięgnąć, gdyby nie miał skrępowanych rąk.
Pogłaskałem go po ramieniu. Prawie spłakałem się nad nim.
W schowku wisiało całe moje ubranie, nawet kabura operacyjna i pistolet, choć bez
magazynka. Ubrałem się przy pomocy niezdarnych palców, często ziewając.
Tamten leżał na łóżku. Zostawiłem go tak i zamknąłem drzwi na klucz.
Wyszedłem na szeroki cichy korytarz z trzema zamkniętymi drzwiami. Nie dochodziły
spoza nich żadne odgłosy. Przez środek biegł chodnik koloru wina, równie cichy jak i cały
dom. W głębi znajdował się wystąp muru, a dalej pod kątem prostym zaczynał się drugi
korytarz i podest szerokich staroświeckich schodów z białymi dębowymi poręczami. Schody
wdzięcznym łukiem szły w dół i kończyły się w półmrocznym korytarzu na dole. Na końcu
tamtego korytarza widniały ozdobione witrażami podwoje. Posadzka ułożona była z
dwukolorowych kwadratów i leżały na niej grube dywany. Zza jakichś leciutko uchylonych
drzwi sączyła się smużka światła. Ale żadnego dzwięku.
Stary dom zbudowano tak, jak się kiedyś budowało i dziś już się nie buduje.
Prawdopodobnie przy jakiejś cichej ulicy, z różanym ogrodem od tyłu, a od frontu z
mnóstwem kwiatów. Pełen wdzięku, chłodny i cichy w oślepiającym kalifornijskim słońcu. A
co się dzieje w środku - nikogo nie obchodzi, byle nie krzyczano za głośno.
Już spuszczałem nogę na pierwszy stopień, żeby zejść po schodach na dół, kiedy
usłyszałem czyjś kaszel. Kaszlał mężczyzna. Słysząc to, w pół kroku odwróciłem się i
ujrzałem na końcu tego długiego korytarza wpółuchylone drzwi. Wróciłem na palcach
leżącym pośrodku chodnikiem. Zaczekałem tuż przy uchylonych drzwiach, nie zaglądając do
środka. Smuga światła kładła się u moich stóp na chodniku. Mężczyzna znowu zakaszlał. Był [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • uchidachi.htw.pl