[ Pobierz całość w formacie PDF ]
radośnie.
- Już uciekasz z posłania! Chwała Bogu!
Uścisnął dłoń chorego, pocałował dziada w rękę i prędko raportował:
- Wódz przysłał po miód, bo jutro u nas dożynki.
- Już? Tak prędko! - zdziwił się Odrowąż.
- A bo tak! Jak ludzie zobaczyli doktora z kosą, zaraz się zlecieli z chorobami, a on powiada: "Zboże nie
może czekać; niech mnie kto wyręczy przy kosie, to idę". Zaraz się rzuciło pięciu i kobiety do wiązania.
A potem znowu przyszła gromada do wodza, żeby jakiś spór graniczny rozsądził, i w mig go wyręczyli.
No i położyliśmy żyto i jęczmień, i rychlik już koszą. Ino huczy u nas na polu, a śmiechu, a śpiewu, a
ochoty - że ha! W ód z kazał miodu przynieść i skrzypce! Zaraz do barci po miód skoczę, ino bym chciał
mleka się napić, bo straszny skwar, a doktor krzyczy, żeby wody nie pić, bo ludzie zaczynają na
biegunkę chorzeć. Ojciec już mendle zwozi na gumno!
I poleciał chłopak, a Coto też zaczął napierać się na boży świat, ale ino na przyzbie usiadł, tak jeszcze
był słaby, i na płacz mu się zbierało, że lecieć, pracować, znoić się i cieszyć z nimi nie może.
- Nic to! - pocieszał go Bartnik, gdy wrócił z lipówką pełną miodu, i dał mu na miseczce kawał plastra,
jeszcze przejętego ciepłem i wonią ula - nic to! Ale co się dla ciebie szykuje, żebyś wiedział. Pantera z
wodzem szepce, alem podsłuchał.
- Co? powiedz!
- Nie wolno mi gadać! Zobaczysz!
I śmiejąc się, chłopak tobołki zabrał, pożegnał się i poleciał z powrotem.
- Ojcze! Co mnie czeka? Pewnie wiecie? - napadł Coto na Odrowąża.
- Nie wiem! Ale myślę, że cię czeka to, co się należy zuchowi: chwała i honor! - odparł stary , głaskając
go po głowie.
Minął jeszcze jeden cichy, skwarny dzień letni. Coto już od rana wyszedł na podsień i rozkoszował się
życiem. W naturze czuć było przesilenie, koniec jednego okresu.
Wśród gałęzi drzew i krzewów ćwierkała młodzież ptasia, dopominając się u rodziców pożywienia,
przelatując nieśmiało z konaru na konar; w skwarnym powietrzu bujały wielkie bąki, gzy i motyle,
monotonnie gruchały turkawki, czasem przerywał ciszę krzyk sójki zwiastującej jastrzębia, a tło letniej
muzyki utrzymywały świerszcze, bezustannie strojące swe jednotonowe skrzypce.
Słońce stało w potędze dojrzewania.
Na jarzębinach poczynały się barwić paciorki i wielkie liliowe dzwonki kwitły pod pniami brzóz, na
których już gdzieniegdzie błyskały pojedyncze złote liście.
Zwierszcze, owady lotne, turkawki śpiewały kołysankę, co wreszcie uśpiło Cota, który się w ogródku na
derce wyciągnął i dał się słońcu wzmocnić i goić. Aż gdy się ocknął, miało się na odwieczerz i z puszczy
wynurzył się Odrowąż i z zawiniętej poły kapoty wysypał na przyzbę kuPę żółtych lisic i syrojadek.
- Ot, i pierwsze grzyby już są. Będzie urodzajny rok.
- Myślałem, żeście, ojcze,. poszli na dożynki.
- A ciebie miała łania karmić, jak świętych na puszczy! Zanim bym zaszedł, to i oni wrócą. Pewnie na
noc będą.
Zaczął stary grzyby na wieczerzę obierać i prawić leśne baśnie, i tak im zeszło do wieczora.
Chłopak upierał się, że doczeka towarzyszy, ale musiał po wieczerzy już spać iść do alkierza, bo jednak
jeszcze go ten dzień zmęczył. A zresztą chciał przespać niecierpliwe oczekiwanie tego, "co się dla niego
szykowało". Nazajutrz chata zawrzała zwykłym gwarem. Od świtu rozlegały się rozprawy Pantery przy
obroku i doju, rozhowor Rosomaka z Odrową żem o żniwie, pogwizdywania Bartnika, kłótnie Kuby z
%7łurawiem o orzechy i Coto począł do nich wołać, witać.
Ale przede wszystkim odbył się opatrunek kalectwa z wielką pociechą i radością, bo rana blizniła się
świetnie, potem Pantera wziął się do toalety chorego.
- Na gody, panie młody, na gody! - mówił, strzygąc go, czesząc, szorując, oblekając w czystą bieliznę.
- Co za gody? Na jakie gody? - pytał Coto dopomagając, jak mógł, jedną ręką. Ale Pantera stroił
cudaczne miny, a potem po swojemu "prysnął" w las, stęskniony za bujaniem i swobodą.
Rozeszli się wnet inni, każdy do swej namiętności: Odrowąż z Rosomakiem na połów, Bartnik do
pszczół, tylko %7łuraw pozostał na gospodarstwie, ale się też zatopił w segregowaniu mnóstwa okrzesek,
krzemiennych grotów i siekier, skorup i glinianych paciorków, zdobyczy z dalekich lądów.
Po południu przybiegła Szczepańska. Zawiesiła kołyskę z "panną młodą " w alkierzu, jęła się po
swojemu do roboty, napełniła weselem i śpiewem całe obejście.
- Bez kobiety śmiecie się u was gromadzi! - śmiała się do %7łurawia.
- Nie może być ładu bez matki! - potwierdził.
Zaczęła tedy Szczepańska szorowanie gruntowne, umaiła kwieciem izbę, bieliznę brudną wyniosła do
wody, a pomagał jej Coto wedle sił, oczekując niecierpliwie wieczora.
Nareszcie, gdy obsiedli wszyscy stół z wieczerzą, ozwał się Rosomak:
- Jest tu wśród nas Coto?
W chłopcu zabiło na gwałt serce.
- Nie ma u nas żadnego Cota! - odparł Pantera. - Jest leśny nasz druh, Orlik bojowy, co z gołymi
rękami na rysia się rzucił.
- A dlaczego się rzucił? Czy życia swego bronił?
- Nie bronił swego, ale cudzego życia, i takiego słabego stworzenia-zwierzęcia, co człowiekowi służy
ciche i posłuszne, a bywa przez ludzi zwykle wyzyskiwane tylko i krzywdzone. A Orlik bojowy, jako
bratu i przyjacielowi, skoczył na ratunek i omal swego życia nie postradał. Przeto mu cześć i chwała za
taką duszę miłosierną.
- Chwała! - powtórzyli wszyscy.
- A czy Orlik bojowy czci w tej puszczy Boga Mistrza, co te cuda uczynił, i bratem się czuje każdego
stworzenia, co z nami tu żyje?
- Czczę i szanuję! - szepnął wzruszony chłopak.
- A czy Orlik bojowy opanował nocny lęk puszczy i nie trwoży go wodna toń ni bezdeń trzęsawisk?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]