[ Pobierz całość w formacie PDF ]

drzwi jego gabinetu? Ani trochę. Taki był właściwy porządek
rzeczy.
Ale chodzi o to, że nie spodziewałam się odbierać
ciuchów Lloyda z pralni, myć lepkich kubków po kawie, ani
zdrapywać olbrzymich glutów zielonej gumy do żucia z
podeszwy jego buta. A o wszystkie te rzeczy poproszono mnie
w ciągu pierwszych dwóch tygodni zatrudnienia.
Sądziłam, że będę zajmować się książkami, rozumiecie?
No, nie oczekiwałam, że dadzą mi do redakcji nową powieść
Salmana Rushdiego czy coś w tym stylu, ale myślałam, że
przynajmniej poproszą, żebym przejrzała to, co nazywali
arlekinami, czyli olbrzymią stertę niezamówionych rękopisów
autorstwa potencjalnych pisarzy z całego kraju. Ale - jak
szybko pouczył mnie Lloyd - czytaniem mogłam zajmować
się w czasie prywatnym. Służbowy był przeznaczony na
segregowanie, odbieranie telefonów, kopiowanie papierzysk i
wklepywanie notatek ze spotkań. Więc owszem, czytałam
arlekiny, ale po godzinach pracy.
Poczułam niejakie współczucie dla Jessiki Bard. Pewnie
doznała szoku jeszcze większego niż ja, gdy uświadomiła
sobie przepaść dzielącą jej kwalifikacje od przydzielanych
zadań. Przecież to ona wygłosiła mowę pożegnalną na
zakończenie studiów! Była starszym gospodarzem roku! A tu
wymagali jedynie, żeby odniosła do Nordstrom sześć par
kaszmirowych butów Lloyda? Niemal widziałam, jak się
ciskała i pieniła. Bo wiedziałam, że pod tym miłym
uśmiechem krył się niebezpieczny rekin.
- A co stało się z pańską poprzednią asystentką? -
zapytałam Lloyda mimochodem pod koniec drugiego tygodnia
pracy.
Podniósł na mnie wzrok znad sygnalnego egzemplarza
książki.
- Jonathan Micah Miller jest za stary, żeby dłużej być
wschodzącym talentem - dumał. - Jak go sprzedamy? Na
dokładkę nie jest przystojny. Widziałaś go ostatnio? Zrobił się
taki nalany.
- Uhm...
- Moją asystentką? Jessicą? - Zachichotał. - Różniliśmy
się w poglądach. Ja uważałem, że otrzymała od nas
wyśmienitą szansę pracy w prestiżowej firmie. Ona, że jest
darem boskim dla naszej listy płac. Ja myślałem, że pracuje
dla mnie, ona, że prowadzi tę firmę.
Oparłam się o futrynę i się uśmiechnęłam.
- Cała Jessica - powiedziałam.
- Och, znałaś ją? - Jego głos wykazywał umiarkowane
zainteresowanie związkami między podwładnymi.
- Trochę.
- Cóż, jesteś dużo lepsza - oznajmił. - Jesteś należycie
wdzięczna. Poręcznie uległa. I w przeciwieństwie do Jessiki,
nie narzekasz na godziny pracy. Uważała, że powinniśmy
zatrudnić jeszcze jedną asystentkę. Zapytałem: Po co
zatrudniać dwie, gdy jedna jest tańsza? - Po czym wrócił do
lektury Tego, co jest i być powinno Jonathana Micaha Millera,
zostawiając mnie pogrążoną w rozmyślaniach nad oceną, jaką
mi wystawił. Należycie wdzięczna? Poręcznie uległa? Mam to
potraktować jako komplement?
Gdybym tak mogła zadzwonić i pogadać z Adamem.
Powiedziałabym mu, że myślałam, że zostanę tygrysem, ale w
rzeczywistości byłam tylko mułem. Albo koniem pociągowym
czy wołem - zwierzęciem harującym i niedocenianym. Nie
odbierał moich telefonów, więc namierzyłam go na
Facebooku. Nie odpowiadał. Z początku mnie to zraniło, ale
potem uświadomiłam sobie, że nie mogę go winić. Sama nie
cierpiałam, gdy ludzie rzucali we mnie owcą czy przysyłali mi
zuluskie kokosy, czy co tam jeszcze ostatnio było w modzie
na Facebooku. Naprawdę, żenujący sposób na
porozumiewanie się.
Wszystko wskazywało na to, że jeśli mam jeszcze
kiedykolwiek skontaktować się z Adamem, muszę się bardziej
wysilić. Problem w tym, że się bałam. Jak powiedzieć, że po
piętnastu latach w końcu zrozumiałam, ile dla mnie znaczy?
%7łe po tylu okazjach do pocałunku, teraz, kiedy to niemożliwe,
w końcu tego zapragnęłam? Nie wiedziałam, czy Adam jest
tym jedynym, ale nie chciałam, żeby zniknął z mojego życia.
To było okropne, że dał mi sto tysięcy szans, żeby okazać mu
miłość a ja je wszystkie po kolei zmarnowałam.
Westchnęłam i znużona odgarnęłam włosy z oczu.
Musiałam oderwać się od myśli o Adamie. Wciąż nie
przycięłam grzywki i nie miałam pojęcia, kiedy znalezć na to
czas. Dnie spędzałam na sprawozdaniach i faksowaniu, a
wieczory na czytaniu rękopisów, które, a propos, były
zazwyczaj beznadziejne. Bo nie dawano mi książek, jakie
agenci przysłali w celu możliwej publikacji. Och, nie. Mnie
przysługiwały tylko arlekiny - napisane przez nauczycieli
przyrody z podstawówki powieści o kosmicznych małpach i
zbiory poezji napisane przez ludzi, którzy nie przeliterowaliby
słowa  liryczny".  Lyryczny" - tak napisał jeden dureń,
podpisujący się Ty Marcus. W tej stercie zmarnowanego
papieru na pewno nie odkryję następcy Jonathana Micaha
Millera. Nie znajdę też jego samego, nawet postarzałego i
nalanego.
Ale robiłam swoje, bo nadzieja jest wieczna.
Był piątkowy wieczór, gdy obok mnie przeszedł Lloyd w
drodze na jakąś imprezę wydawniczą z darmowymi
koktajlami i pysznymi hors d'oeuvres. Przystanął i poklepał
mnie po ramieniu.
- Słuchaj - powiedział. - Chciałbym, żebyś w poniedziałek
była obecna na telekonferencji z Londynem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • uchidachi.htw.pl