[ Pobierz całość w formacie PDF ]

parter szkwałem ołowiu.
Kruk zatrzymał wóz, zeskoczyliśmy ze stopni i pognaliśmy do drzwi. Kruk kopnął je, mały
ochroniarz pierwszy wpadł i posłał do środka serię.
 Można!  wrzasnął.
Byliśmy już w holu. Pokiereszowany i pusty. Poza dwoma, nie  trzema ciałami.
Trzecie leżało przy drzwiach na przeciwległej ścianie.
 Co robimy?  zapytał Kruk, nie patrząc w naszą stronę.
 Za drzwiami są schody na górę  powiedział Sukonin.  Na wprost  basen. Nas interesuje
góra, tam po win...
 Nie, Kostia, ich tam nie ma  przerwałem mu.  Przez cały czas nikt się nie pojawił. Muszą
być gdzie indziej!
 Sala koncertowa?
 Albo ta sportowa? Chyba raczej sportowa...
Nie wiem dlaczego, ale wydało mi się bardziej prawdopodobne, że siedzą w siłowni albo w
saunie. Kafelki, prysznice, wentylacja... Jakoś mi to bardziej pasowało do guimonów niż scena i
grzeczne szeregi miękkich, kuszących, by je poszarpać, foteli.
Sukonin otworzył usta, odwrócił się do Kruka.
 Jak masz na imię?
Krótki, tak krótki, że niemal niezauważalny uśmiech przemknął przez twarz Niebieskiego
Kruka.
 Sawielij. Tylko nie nazywaj mnie Siowa!
 Dobra, Sawielij, poślij kilku ludzi na górę. Jeśli spotkają tam Milady z Ukrainy albo innych
notabli, VIP-ów i innych, czcigodnych ludzi  niech walą na glebę, wiążą i pilnują. Inni mnie nie
obchodzą, ale bez niepotrzebnej krwi. Reszta idzie z nami do sali sportowej. Po drodze niech
trzech-czterech wdepnie do sali koncertowej. To ten najbliższy budynek.
Kruk, Sawielij, wydał dyspozycje, pięciu ludzi śmignęło schodami na górę.
Wyszliśmy na zewnątrz. Chemia przestała działać, mgła rozwiewała się, odsłaniając coraz
więcej szczegółów. Wszystkie budynki nosiły ślady strzelaniny, zryte trawniki, podeptane
klomby, o skrzydle łabędzia nie wspominając. Od hangaru szła spora grupa, może osiemnastu
ludzi z rękami na karku. Eskortowało ich sześciu krukowców. Gdzieś huknął pojedynczy
wystrzał, odpowiedziała mu długa seria. Jeńcy przygarbili się lekko. Jeden z eskorty poczęstował
marudera kopniakiem w tyłek.
 Idziemy.
Ruszyliśmy za Sukoninem. Po drodze Sawielij wysłał kilku ludzi do rotundy sali
koncertowej. Mały ochroniarz wysłuchał raportu przez telefon.
 Na basenie poddało się czternastu  powiedział.  Oprócz nich w wodzie moczy się jakieś
parujące coś, nie można tam wytrzymać. Na górze nie ma nikogo, jeden zabity ochroniarz przy
oknie. Zabity wcześniej.
Kruk pokiwał głową, zaabsorbowany jakimiś myślami.
 Kto zabił Stawierogowa?  spytał cicho Sukonina.
 Najprawdopodobniej taki jeden, co się teraz moczy i cuchnie. Ale to jest bardziej
skomplikowane.  Sukonin popatrzył na mnie.
Jakbym ja wiedział więcej.
 Tak. To jest bardziej skomplikowane  potwierdziłem.
Sięgnąłem do kieszeni. Fajki były mokre, cisnąłem kapiącą wodą paczkę w trawę,
rozejrzałem się. Jedne z mołojców Kruka uniósł palec w geście  Czekaj!", wy-jął pall maile i
poczęstował mnie. Zaciągnąłem się łapczywie. Gówno, nie rzucę!
Sala sportowa mieściła pełnowymiarowy kort, ściany były stałe, murowane, dach kopulasty,
może nadmuchiwany. Brak okien. Szerokie drzwi, raczej mała brama, umożliwiały
wprowadzenie sprzętu  walców, drabin, może kosiarki? Centralnie umieszczone drzwi z
podjazdem z czarnego marmuru były pewnie przeznaczone dla bogatych purchli. Kruk uniósł
dłoń z rozcapierzonymi palcami i machnął nią w stronę drzwi, piątka ludzi rzuciła się do
forsowania. Były zamknięte. Jeden z nich wyjął z kieszeni płaski ładunek, przykleił do drzwi,
przywarł do muru, dając znaki innym.
Szybko rozpierzchliśmy się na boki. Huknęło mocno, drzwi zapadły się, szturmowcy rzucili
się do wnętrza. Pobiegliśmy za nimi. Było zastanawiająco cicho.
Zaraz za drzwiami znalezliśmy się w wyłożonym białym marmurem korytarzu.
Buty popiskiwały na gładkiej posadzce. Siłownia, prysznice, pokój medyczny w lewo,
sąuash, tenis  w prawo. Ruszyłem w prawo, za mną Sukonin i Sawielij. Było cicho.
Bezgłośna klimatyzacja spisywała się znakomicie, było rześko i odpowiednio wilgotno, ale w
będącym w ciągłym ruchu powietrzu snuła się jakaś obca nutka, jak cienki drucik w szklance
mleka. I jeszcze jakieś wibracje, już nie w powietrzu, tylko w czymś, co nazywa się duszą.
Zauważyłem, że zwalniam. Zwalniam i nikt mnie nie wyprzedza!
Duże przesuwane drzwi. Bez klamek, rygli, suwadeł. No nie, mieliby się mocować z
materią? Przycisk. Zawiesiłem rękę na jego poziomie, ustawiłem się twarzą do wejścia,
popatrzyłem na resztę.
Kupa luda.
Wszyscy zdenerwowani, zwarci, skoncentrowani, zdeterminowani. I jakby wystraszeni.
To ten drucik w mleku.
Wdusiłem przycisk. Drzwi bezszelestnie skoczyły w bok.
Zluza. Uświadomiłem sobie, że ucieszyło mnie to. Jeszcze kilka sekund zwłoki.
Wszedłem, poszli za mną, ale wszyscy nie mogli się zmieścić. Na korzyść wroga.
Podzielenie sił.
Ale tutaj siły, liczebność, nie są najlepszym argumentem.
A co?
Poczułem znaną mi już, realną albo wyimaginowaną, wibrację pierścienia na palcu, kikucie
palca. Podniosłem rękę, jakbym chciał wcisnąć kolejny przycisk, ale tak naprawdę przyjrzałem
się dłoni. Nic nie było widać, ale gdy zbliżyłem ją do dużego przycisku, wielkości połowy piłki
tenisowej, usłyszałem cichy dygot. To pierścień uderzał w przycisk.
Może też dłoń drżała...
Opuściłem rękę i sięgnąłem do kieszeni. Sprężynowiec Osipa posłusznie ułożył się w dłoni,
przekręciłem go tak, że ostrze-szydło schowało się w rękawie, trzonek wsunąłem między palce,
w miejsce tych brakujących. Teraz zdecydowanie przycisnąłem czerwoną półkulę i
przekroczyłem próg, gdy tylko stało się to możliwe.
Od razu usunąłem się w bok, broń spenetrowała wnętrze. Niepotrzebnie.
Cały kort został poryty, dosłownie  ryty, wykonane jakimiś szpikulcami, zniweczyły ciężką
pracę kortowych. Od ściany do ściany, na podłożu z mączki ceglanej, widniały dziwaczne
zawijasy, niewątpliwie mające jakiś niezrozumiały dla nas sens. I bardziej zrozumiałe
przeznaczenie: na środku kortu, chyba dokładnie na nieistniejącej lini , w centrum tego
szczególnego ogromnego sztychu, siedziała Milena Gordych. Była prezydent Ukrainy, strącana z
różnych piedestałów, foteli i  niemal  tronów. Sądzona, osadzona. Uwolniona. Oskarżana,
uwielbiana i znienawidzona.
Miała na głowie swój osławiony  kołacz", którym przekonywała, że jest zwyczajną
Ukrainką, że ludowe, tradycyjne, niemodne uczesanie świadczy o jej czystej, przaśnej,
empatycznej duszy. Włożyła na siebie purpurową ni to togę, ni to coś bufiastego z nogawkami
szarawarów. Strój szczelnie okrywał całą Milady.
Wystawała tylko głowa. Na szyi, spod tkanin wystawały koniuszki czarnych łusek. I  chyba
 cienkie wici...
Siedziała na czymś, co, przykryte kapą z lamy, brokatu czy złotogłowiu, symulowało tron.
Patrzyła na nas obojętnie. Lodowato, od niechcenia. Spokojnie.
Dokoła niej, niczym płatki karminowego gniazdka, rozłożyła się grupa ludzi.
Dosłownie  rozłożyła. Leżeli, stopami niemal stykając się z lamą tronu, głowami na
zewnątrz. Trzymali się za ręce. Przykryci granatowymi prześcieradłami z białymi runami. Na [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • uchidachi.htw.pl