[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się w mały kościół, kościół jakiego dotąd w historii nikt nie widział i na pewno nie prędko
zobaczy. Zpiewano polskie pieśni, modlono się po polsku. Przemówienie, jakie do nich
skierowałem, było przerywane głośnym płaczem: Matko, nie opuszczaj nas, Matko, pociesz
bo płaczemy, Matko, prowadz, bo zginiemy! Słowa tej pieśni rozrywały zbolałe dusze i
umęczone ciała. Po Mszy św. chrzest dzieci. (W 1965 r. przebywałem w naszym
klasztorze w Lublinie. W tym czasie otrzymałem list od pewnej pani, która prosiła mnie o
wydanie metryki chrztu, potrzebnej przed zawarciem związku mał\eńskiego. Według jej słów
ochrzciłem ją w Charytonowie. Nazwisko jej nic mi nie mówiło, ale gdy w drugim liście
wspomniała, \e jej chrzestnym ojcem był p. Mikke a chrzestną matką jego \ona, natychmiast
przesłałem metrykę do proboszcza na Zachodzie, który wymagał potwierdzenia jej chrztu.)
Wiadomość o moim pobycie w odległym od \ycia ludzkiego osiedlu szybko obiegła
wszystkich mieszkańców. Oprócz katolików były rodziny wyznania moj\eszowego. I oni
pragnęli porozmawiać ze mną i po\alić się w swojej nędzy. Przewodnik zaprowadził mnie do
pewnej rodziny \ydowskiej. Było w niej sześć osób. Z rozmowy dowiedziałem się, \e jest to
znana rodzina z Krakowa. Przed wojną ojciec rodziny był właścicielem fabryki popularnej
bibułki do papierosów Solali. Uciekł przed Niemcami na wschód; na granicy z całą rodziną i
małymi dziećmi został zatrzymany i przydzielony właśnie tu. śona z płaczem pokazuje mi 5-
letnie dziecko pokryte wrzodami. Brak witamin cynga. Jedno powiada niedawno
nam tu zmarło." Zostawiłem przywiezione lekarstwa i zapewniłem, \e nasza placówka w
Kotłasie przyśle potrzebne medykamenty i pomoc \ywnościową. Co się z nimi stało, trudno
mi powiedzieć.
Po powrocie do Kotłasu, wybrałem się do Solwyczegocka wraz z przedstawicielem ambasady
p. Józefem Mychalem. Ambasada polska kładła du\y nacisk na organizowanie ochronek dla
polskich dzieci pozbawionych rodziców. Kilka polskich sierot znajdowało się w rosyjskim
domu dziecka w Solwyczegocku.
Jechaliśmy statkiem po Dzwinie z prądem. Solwyczegock, niewielkie miasteczko, ,,słynne" z
pobytu ukrywającego się tu Stalina. Jako przedstawiciele władz polskich skierowaliśmy się
do przewodniczącego miejskiej rady narodowej. Przyjął nas grzecznie, ugościł, a poniewa\
był ju\ wieczór, skierował do miejscowego hotelu na nocleg.
Na drugi dzień około godz. 10-ej wraz z przewodniczącym udaliśmy się do domu dziecka. Po
wejściu na salę maluchy w wieku do lat 5 wszystkie wstały od małych stolików przy których
spo\ywały posiłek i na nasze zdrastwujtie odpowiedziały zdrastwujtie. Na drugie pytanie, kak
\ywiotie odpowiedziały równie\ chórem: charaszo. Następnie wychowawczyni przedstawiła
nam kilkoro dzieci polskich. Zbli\am się do jednego chłopca w wieku mo\e 3 mo\e 4 lat i
pytam po polsku: ,,jak ty się nazywasz?" On z początku, słysząc polską mowę, jakby się
zastanawiał co do niego się mówi, odpowiedział nieśmiało: Zbyszek". Poniewa\ był ju\ w
tym przedszkolu około 2 lat, język polski pozostał mu tylko we wspomnieniu; mówił jak inne
dzieci po rosyjsku. Delegat p. Mychal zapisał ich nazwiska, aby w przyszłości umieścić je
razem w polskim przedszkolu.
Opowiadała mi s. Bernarda Mosakowska, która była świadkiem gwałtownej likwidacji naszej
placówki w Kotłasie, \e wszystkich wywieziono do Tiesowej w pobli\u Solwyczegocka i tam
otworzono ochronkę dla polskich dzieci. Na razie panie z placówki polskiej były
wychowawczyniami, a s. Bernarda była pielęgniarką-lekarką. Starsze dzieci uczyły się
przedmiotów szkolnych w języku polskim; wychowywane były w duchu polskim i
25
religijnym, odmawiały pacierz, śpiewały polskie i religijne pieśni. W ochronce
zgromadzonych było 150 dzieci.
Nie spodobała się miejscowym władzom polska nauka, polskie wychowanie. W marcu 1943
r. przed ochronkę w Tiesowej zajechały 24 sanie. Przyjechał personel rosyjski, aby zająć
miejsce presonelu polskiego. Zgromadzono dzieci, rozdano im przywiezione ze sobą
słodycze, ró\ne błyskotki i pytano czego jeszcze sobie \yczą. Dzieci odpowiedziały: ,,My
niczego nie chcemy, my prosimy, aby z nami pozostali nasi polscy nauczyciele i
wychowawcy". Ale nic to nie pomogło. Na rozkaz personel polski natychmiast musiał się
spakować i tymi saniami, które przywiozły rosyjski personel musieli odjechać w lasy do
pracy. Dzieci przy wyjezdzie swoich wychowawców uczyniły wielki płacz i krzyk. Czepiały
się sań, biegły po śniegu za saniami, prosiły, \eby zostali, ale na pró\no! One zostały w Rosji,
dorosły i mo\e nawet dziś ju\ nie tęsknią za Polską...
Powrotną drogę z Solwyczegocka odbywaliśmy pieszo. Następny statek miał odejść jutro.
Szkoda czasu; 17 km na zdrowe nogi to nie było za wiele, tote\ poinformowani jakimi trzeba
iść drogami ruszyliśmy z p. Mychalem na przełaj, przez łąki, przez zarośla. Z trudem
przeprawialiśmy się przez strumienie i rozlewiska. Ludzi po drodze nie widać. Gdzieniegdzie
kobiety orzą, uprawiają ziemię. Widok bardzo smutny. Póznym wieczorem szczęśliwie
dotarliśmy do Kotłasu. (P. Mychal w Kotlasie był z rodziną. Miał \onę Halinę i dwóch
synów; Zbyszek miał 15 lat, a Janusz 9 lat. Starszego Zbyszka udało się posłać do Jungi-Julu
do sztabu, jako kadeta. Szczęśliwie z Iranu po wojnie dostał się do USA gdzie dotąd \yje i
pracuje. P. Mychal, \ona Halina i Janusz po ró\nych więzieniach i obozach wrócili do
Polski.)
Bardzo przykrym ale koniecznym moim obowiązkiem było odwiedzanie chorych w
szpitalu zakaznym. Pewnego razu przychodzi do mnie starsza ju\ kobieta i prosi, a\eby
odwiedzić jej mę\a w szpitalu; jest chory na tyfus. W szpitalu miejskim wszystkie łó\ka
zajęte. Dla chorych na tyfus wyznaczono kilka pokoi ściśle izolowanych od reszty szpitala.
Pozwolono mi wejść do chorych na tyfus. Pielęgniarki wchodziły w maskach, w specjalnej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]