[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Omówiłyśmy jeszcze resztę menu, po czym obiecałam wysłać jej barszczyk
moskiewski i nieco alkoholu. - Tylko nie wysyłaj więcej niż pół litra na raz -
ostrzegła Alicja nerwowo. - Wyślij parę razy po pół litra, może któreś przejdzie
bez cła. Te dranie już mnie specjalnie pilnują i chyba nauczyli się na pamięć
wszystkich polskich wódek. - Napiszę po angielsku, że to sok malinowy -
zaproponowałam. - Albo czekaj, powiedz mi zaraz, jak jest po duńsku sok
malinowy, to napiszę po duńsku. U nas nikt tego nie rozumie, a oni jak zwykle
uwierzą w słowo pisane. Może przejdzie. Alicja zachwyciła się odkrywczą myślą,
przeliterowała mi sok malinowy po duńsku i rozłączyła się. Natychmiast potem
zadzwoniła Zosia. - Słuchaj - powiedziała, wyraznie zła i zdenerwowana. - Czy ty
umiesz robić rolmopsy? - Jasne, że umiem - odparłam, nieco zaskoczona tą dziwną
zgodnością kataklizmów. - A co, ty też wyprawiasz jubileusz? - A, to już wiesz?
- ucieszyła się Zosia. - No właśnie, chodzi o ten idiotyczny jubileusz. Chcę jej
wysłać rolmopsy, bo przecież ona tam zwariuje z tą całą robotą. Zamierza jeszcze
zrobić pierogi z kapustą. - Nie przejmuj się. Pierogów z kapustą nie zrobi, bo
nie ma kapusty... - Ma! Ta cholerna gosposia Anity pojechała przedwczoraj i
zabrała dla Alicji cztery kilo kiszonej kapusty! A grzyby ma jeszcze od zeszłej
jesieni! Zaniepokoiłam się, oczyma duszy ujrzawszy Alicję w samym środku
kuchennego piekła. Do gotowania nigdy nie miała ani talentów, ani najmniejszych
skłonności. - Chyba jej ta gosposia pomoże? - Nie wiem. Przynajmniej te rolmopsy
bym jej wysłała i miałaby z głowy przystawki. Polski folklor jest, rolmopsy,
barszczyk, pierogi, a resztę może kupić gotowe. - Zrobi to mięso i upiecze gęś -
uzupełniłam. - Nie wiem, czy zestaw jest idealny, ale za to na pewno oryginalnie
i egzotycznie. Duńczycy pomyślą, że u nas taki zwyczaj, a nasi rzucą się na
śledzie i nic więcej nie zauważą. Masz rację, pchaj te rolmopsy. - Kiedy ja ich
nie umiem zrobić! Chyba, że mi pomożesz...? Kupię śledzie, oczyszczę, wymoczę i
potem razem zrobimy. One mogą postać? - Oczywiście, że mogą. Czy to zdąży dojść?
Nie spytałam jej, kiedy ta uroczystość. - Za trzy tygodnie. Mamy mało czasu.
Jutro kupię śledzie... Mimo różnych szlachetnych cech charakteru na propozycję
pomocy przy czyszczeniu śledzi jakoś się nie zdobyłam. Uzgodniłam z nią tylko
termin produkcji smakołyków, przyjąwszy czas moczenia na czterdzieści osiem
godzin, z czego połowę w wodzie, a połowę w mleku, po czym zajęłam się
uzupełnieniem listy znajomych, bo przypomniałam sobie kilka przeoczonych osób.
Pięć dni pózniej w ogonku na Poczcie Głównej stanął jeden z przyjaciół Zosi,
niejaki pan Sokołowski. Od siebie pan Sokołowski wysyłał do Szwecji pojedynczą
paczuszkę, zawierającą pół kilograma czekoladek, Zosia zatem wykorzystała okazję
i podrzuciła mu również rolmopsy. Rolmopsów było równe siedem kilo. Po głębokim
namyśle obie z Zosią zgodnie wyliczyłyśmy, że dopiero ta ilość zaoszczędzi
Alicji straszliwej rozterki. Gdyby ich było mniej, jedno z dwojga: albo
zeżarłaby wszystko sama, nie pozostawiając nic dla gości, albo stałaby się
ofiarą nadludzkiego samozaparcia i piekielnych katuszy. Siedmiu kilo w tak
krótkim czasie sama pożreć nie zdoła, na próbowanie może sobie pozwolić i
jeszcze goście będą mieli co jeść. Siedem kilo śledzi w metalowej puszce
stanowiło ciężar nie dla kobiety, wobec czego został nim obarczony pan
Sokołowski, który był niewątpliwie mężczyzną i któremu powinno być przecież
wszystko jedno, czy wysyła jedną paczkę, czy dwie. Nieszczęśliwym przypadkiem
akurat tego dnia pan Sokołowski miał dzikiego pecha. Wysiadło mu koło w
samochodzie, w zapasowym popsuł się wentyl, zostawił w warsztacie
wulkanizacyjnym pojazd i żonę, z którą umówił się, gdzie ma potem czekać, a sam
popędził do dentysty. Następnie odebrał od Zosi rolmopsy, niepojętym sposobem
rozminął się z żoną, ruszył przez miasto różnymi środkami lokomocji, nie mógł
złapać taksówki, spóznił się do pralni, nie zdążył odebrać zegarka z naprawy,
część trasy przemierzył galopem i kiedy wreszcie dotarł do kolejki na Poczcie
Głównej i postawił na podłodze piastowaną w objęciach paczuszkę, poczuł
wyraznie, że budzi się w nim serdeczna niechęć do marynatów. Dwie osoby przed
panem Sokołowskim stał młody człowiek z wielką paką w rękach. Swoboda, z jaką
młody człowiek operował swoją przesyłką, wskazywała, iż paka, jak na swoje
rozmiary, jest zdumiewająco lekka. Uczulony na wagę rozmaitych przedmiotów,
ugięty pod ciężarem rolmopsów, opływający potem, przeklinający w żywe kamienie
Zosię, Alicję, śledzie i w ogóle tego, kto wymyślił pocztę, pan Sokołowski
zwrócił uwagę na szczęśliwego osobnika i zawistnie zaciekawił się zawartością
pakunku. W trakcie clenia i pakowania okazało się, iż ową zawartość stanowi
puchowa, adamaszkowa kołderka, rozmiarów mniejszych niż normatywne. Pan
Sokołowski podejrzał na deklaracji celnej młodego człowieka, że jest to kołderka
dla dziecka i pożałował, że Alicja nie ma dziecka, bo wtedy może nie spraszałaby
gości. Kołderka została zważona, oclona, opakowana i wrzucona do wózka, a młody
człowiek znikł z horyzontu, nie zapisawszy się w niczyjej pamięci. Zaraz potem
nadeszła kolej rolmopsów, których opakowanie wzbudziło lekkie wątpliwości. - Czy
ta puszka jest zamknięta hermetycznie? - spytała nieufnie celniczka. - Tak,
oczywiście - odparł stanowczo pan Sokołowski, który na myśl, że miałby wracać z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]