[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Hmm - mruknął Qwilleran - sporo na ten temat wiesz, zważywszy na fakt, że
porcelanowych bucików nie sprzedajesz.
- Przegadałam mnóstwo czasu z Edythe - wyjaśniła Susan. - Po śmierci jej męża
poprosiła mnie o pomoc w skatalogowaniu zbiorów w Mount Vernon. Większość została
rozparcelowana przez rodzinę. Sam wiesz, w końcu była z domu Goodwinter. A teraz, kiedy
zdecydowała się przekazać swoją rezydencję na muzeum, ważne jest, by wszystko dokładnie
opisać i wycenić. Kiedy wyprowadzała się do Ittibittiwassee, dokładnie wybraliśmy te rzeczy,
które zabrała ze sobą do nowego mieszkania. Najcenniejsza była chińska szafeczka z
bucikami. Ale czemu ja cię tym wszystkim zanudzam?
- Ponieważ bardzo mnie to interesuje.
- No tak. I umiesz trzymać język za zębami. - A pózniej z właściwą sobie elegancją
przeszła do głównego interesującego ją wątku: - Mam nadzieję, że nie chcesz stąd wyjść z
pustymi rękoma?
- A ile chcesz za ten olbrzymi kredens?
- Nie stać cię na niego - powiedziała i odprowadziła go do wyjścia.
Na szkocki wieczór Qwilleran włożył klanowy kilt Mackintoshów - czerwony w zieloną
kratę. Polly miała na sobie kraciastą szarfę spiętą szpilą z półszlachetnym kamieniem. Tartan
Duncanów był równie kolorowy co klanu Robertsonów.
- Qwill, wyglądasz naprawdę wspaniale!... Chyba się rozpłaczę - wyszeptała
wzruszona Polly.
- Sprawia to duch Mackintoshów, który we mnie wstępuje, ilekroć wkładam to
wdzianko. Każdy Szkot tak ma.
- To prawda. Zauważyłam, że ludzie innych narodowości wyglądają w szkockich
ubraniach tak... zwyczajnie.
W jej głosie dało się wyczuć nutkę współczucia dla wszystkich nie-Szkotów
zamieszkujących Ziemię.
Ci nie-Szkoci ów czwartkowy wieczór spędzali przed telewizorami, z zazdrością
oglądając obchody transmitowane przez stanowych nadawców.
Już po południu ulice prowadzące do Hotel Booze wypełniły się Szkotami, którzy
gwoli oszczędności zaparkowali na przedmieściach i teraz udawali się spacerkiem na miejsce
obchodów. W oczach mieniło się od różnokolorowych tartanów noszonych z iście klanową
dumą. Qwilleran i Polly przystanęli na moment, by zamienić parę słów z MacGillivrayami,
Campbellami, Ogilviemi, MacLeodami i jeszcze innymi Campbellami.
Przez cały ten tłum przebiegł szmer, gdy dzwon na wieży ratuszowej zadzwonił
siedem razy. Oczy wszystkich zwróciły się w stronę hotelu. Na ganek wyszedł komendant
policji Andrew Brodie w futrzanej czapie dudziarza, trzymając pod pachą wór z piszczałkami,
i rozbrzmiały dzwięki Scotland the Brave. Za nim pojawiła się Mayor Ramsey pchająca
wózek inwalidzki. Siedziała na nim Agatha Burns, drobna, cicha, uśmiechnięta staruszeczka.
Na jej widok wszystkim mocniej zabiły serca. Nawet tym, którzy nie byli jej uczniami.
Wszyscy wychowani byli w atmosferze kultu dla jej osoby.
Kiedy dotarli do podwyższenia, na którym pod łopoczącą flagą stanową znajdował się
stolik z urodzinowym tortem, burmistrz wziął do ręki mikrofon i ogłosił, że niniejszym
historyczne miasto Brrr wchodzi w trzecie stulecie swego istnienia. Agatha Burns nacisnęła
guzik i dwieście elektrycznych świeczek rozbłysło na drewnianej atrapie tortu.
Pózniej był poczęstunek w hotelu połączony z próbowaniem pomarańczowej marmolady,
zabawa w parku, szkockie pogaduchy i ploty.
Lisa i Lyle Comptonowie też tam byli (ona z domu Campbell, on z klanu Rossów).
Polly uznała, że w szkockiej kracie jest im bardzo do twarzy. Lyle gratulował Qwillowi
ostatniego felietonu o Agacie Burns.
- Czy będziesz na niedzielnej ceremonii przekazania rezydencji Carrollów na rzecz
miasta? - spytał go wąsacz.
Lyle nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej. Mówił, że jego zdaniem Edythe
powinna zachować klucze do Mount Vernon. Pózniej dyskutowano o Marmoladowym
Szaleństwie, a Polly pochwaliła się, że maskotką księgarni będzie marmoladowy kocur
imieniem Dundee.
Po imprezie Qwilleran odwiózł Polly do Indian Village. Nie udało mu się jednak wprosić do
niej na górę.
- Chyba całą noc spędzę na nauce - usprawiedliwiała się. - Ale to wszystko takie
pasjonujące! Wiedziałeś, że księgarnia o przychodzie wynoszącym pięćdziesiąt tysięcy
dolarów winna zatrudniać jedną i osiem dziesiątych osoby?
- A gdzie znalezć osiem dziesiątych osoby? - spytał rozdrażniony Qwilleran. -
Wprawdzie czasem czuję się, jakby moje dwie dziesiąte gdzieś się zapodziały, ale mam i tak
sporo roboty.
Polly z wielkodusznością eksperta zignorowała tę złośliwość.
- A co sądzisz o tym, by kasa i biurko stały po lewej, patrząc od wejścia? W książce
piszą, że ludzie zazwyczaj kierują się w prawą stronę...
- A jest tam coś o Dundeem? Czy dasz mu wolną rękę?
- O tym nie piszą w podręczniku - powiedziała Polly. - Mac i Katie na swoją kwaterę
wybrały biurko bibliotekarza.
Qwilleran wracał do domu szybciej niż zazwyczaj, jakby pchała go tam jakaś tajemna siła.
Znał to uczucie. Pojawiało się zawsze wtedy, gdy koty go potrzebowały.
Na podwórzu przed szopą ujrzał kombi na tablicach z Wisconsin. Spodziewał się
ujrzeć koty siedzące na oknie w kuchni. Ale najwyrazniej jego podopieczni skryli się gdzieś
przed przybyszami, którzy zwiedzali teraz altanę.
Qwilleran wyjął z bagażnika swoją najsilniejszą latarkę, choć na razie ze względów
bezpieczeństwa pozostawił ją niewłączoną. Następnie udał się na tyły budynku. Dopiero
wtedy wcisnął guzik.
Zaskoczeni i oślepieni przez światło Lish i Lush zerwali się na równe nogi.
- Czy przypadkiem nie pomyliliście adresów? - natarł Qwilleran na intruzów, pijących
piwo i zajadających kanapki.
- Wybacz, ale nie mieliśmy twojego numeru. To Clarence, mój kierowca. Ja sama nie
mam prawka. Problemy zdrowotne, sam rozumiesz.
Clarence skinął głową, a Qwilleran odpowiedział tym samym.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]