[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Arknold spojrzał w stronę kortów, rozpoznał Dana i zmarszczył brwi.
- Nie miałem pojęcia, że zastanę go tutaj - zdziwił się.
- On nas nie słyszy.
- No nie... ale... proszę pana... wie pan co, może byśmy lepiej weszli do środka?
- Jeżeli pan woli - zgodziłem się. Ale w hallu też nie chciał rozmawiać, więc w końcu
pojechaliśmy na górę do mojego pokoju. Z okien rozciągał się wprawdzie widok na korty
tenisowe, ale nas stamtąd nie było na pewno widać.
Arknold usiadł, podobnie jak Konrad poprzedniego dnia, w głębszym z dwóch foteli.
Widocznie podświadomie uważał się za ważniejszego ode mnie. Na jego grubo ciosanych
rysach twarzy nie odzwierciedlały się subtelniejsze zmiany nastroju. Ani mięśnie szczęki, ani
wyraz oczu nie wskazywały na wzrost czy też spadek napięcia emocjonalnego, toteż trudno
byłoby zgadnąć, co ten człowiek myśli. Był na przemian to agresywny, to skłopotany.
Widocznie nie był pewny, czy należy - atakować, czy też próbować ugody.
- Proszę pana - odezwał się wreszcie - co zamierza pan powiedzieć pani Cavesey, jak
pan wróci do Anglii?
- Jeszcze sam nie wiem.
Wysunął nagle głowę jak agresywny buldog.
- Tylko niech jej pan czasem nie radzi, żeby zmieniła trenera!
- A właściwie dlaczego nie?
- Bo ja robię wszystko, co tylko możliwe.
- Owszem - zgodziłem się - konie wyglądają doskonale, ale biegają okropnie. Każdy
inny właściciel dawno by je panu odebrał.
- To nie moja wina, że nie wygrywają - powiedział ponurym głosem. - Niech jej pan
to powie. Po to tutaj przyszedłem. Niech jej pan powie, że to nie moja wina.
- Jeżeliby pani Cavesey odebrała panu konie, straciłby pan spory dochód miesięczny,
to jasne. A poza tym straciłby pan również twarz. Ale przynajmniej uwolniłby się pan od
grozby dochodzenia prokuratorskiego.
- Co pan? - warknął, ale przerwałem mu.
- Mógłby pan na początek pozbyć się może tego swojego stajennego - zasugerowałem.
Nie powiedział już tego, co zamierzał przed chwilą, ale opadła mu dolna szczęka.
- Gdyby pan zdecydował się zwolnić Baty ego - odezwałem się jak gdyby
mimochodem - to może udałoby mi się namówić panią Cavesey, żeby pozostawiła konie w
pańskiej stajni.
Zamknął usta. Nastąpiła dłuższa pauza, w czasie której powoli się uspokajał i miejsce
agresywności zajęło zmęczenie zmieszane z wyraznym uczuciem porażki.
- Tego zrobić nie mogę - powiedział wreszcie, ale nawet nie próbował bronić swojego
stajennego.
- Czy boi się pan, że on coś wygada i skreślą pana z rejestru klubowego, czy też
chodzi panu o pieniądze?
- Proszę pana...
- Niech pan się z nim rozstanie, zanim stąd wyjadę - a powiedziałem z uprzejmym
uśmiechem.
Wstał ciężkim ruchem, spojrzał na mnie ponuro i dysząc ciężko, zaczął wyrzucać z
siebie potok prawie niezrozumiałych słów; z wyrazu jego twarzy trudno było się zorientować,
czy są to inwektywy, próba wybronienia się, czy też prośba o pomoc.
Podszedł do okna, sprawdził, że Dan wciąż gra na korcie, odwrócił się raptownie i
wybiegł bez słowa pożegnania: jakby go żywcem przypiekano i to z trzech stron na raz,
pomyślałem sobie i nawet poczułem pewną litość.
*
Powróciłem na taras, gdzie zastałem Wenkinsa, który szukał mnie wśród czytających
gazety gości hotelowych.
- Panie Wenkins! - krzyknąłem.
Spojrzał na mnie nerwowo i podbiegł, potrącając po drodze krzesła i stoliki.
- Dzień dobry... Link - zaczął i wyciągnął rękę na powitanie, ale z bardzo daleka.
Zrobiłem nieobowiązujący gest ręką i pomyślałem, że może jakiś odważny przyjaciel
powiedział mu, że jedzie od niego potem.
Usiedliśmy przy małym stoliczku w cieniu biało-żółtego parasola, po czym Wenkins
zgodził się... no cóż... chyba tak... na małe piwko. Z wewnętrznej kieszeni marynarki
wyciągnął wymięty plik papierów i zaczął je przeglądać. Czynność ta jak gdyby go uspokoiła.
- Worldic... no cóż... dyrekcja postanowiła... to znaczy... wydaje im się, że byłoby
dobrze, gdyby przyjęcie odbyło się przed projekcją filmu...
Zorientowałem się od razu, o co chodzi. Obawiali się oczywiście, że prysnę w czasie
seansu.
- Tutaj... o proszę... jest lista zaproszonych gości... to znaczy... osób zaproszonych
przez dyrekcję, a tutaj... zaraz... zaraz to znajdę... tutaj jest lista przedstawicieli prasy... a to...
to jest lista osób, które nabyły bilety na film i przyjęcie... ograniczyliśmy ją... no ale... sam
pan widzi... ile tego jest... chyba będzie straszny tłok.
Pocił się niemiłosiernie. Wielką białą chustką do nosa ocierał twarz. Spodziewał się
widocznie, że zrobię awanturę. Ale to byłoby bezsensowne. Sam sobie nawarzyłem tego
piwa; a poza tym, czy nie powinienem być wdzięczny ludziom za to, że fatygują się dla mnie?
- No więc niech pan powie... to znaczy... czy pan się zgadza... Zostało jeszcze trochę
biletów... ale tylko na samą projekcję... no cóż... Już tylko te droższe, po dwadzieścia,
randów...
- Dwadzieścia randów? - zdziwiłem się. - To strasznie drogo:
- Przecież to na cel dobroczynny - zapewniał mnie. - Pan rozumie...
- Na jaki cel?
- Zaraz... mam tu gdzieś kartkę... zapomniałem już na co tym razem.. - Szukał po
kieszeniach, ale nie znalazł niczego. - No trudno... w każdym razie jest to na pewno słuszna
sprawa... więc, rozumie pan... Worldic... to znaczy dyrekcja chciałaby, żeby pan zgodził się
na pewien trick reklamowy... bo zostało jeszcze sporo biletów...
- Nic z tego.
- Uprzedzałem ich... ale kazali mi pana prosić o zgodę... no cóż... - zgasł jak świeca.
- Gdzie odbędzie się to przyjęcie? - zapytałem.
- No... chwileczkę... ach tak... naprzeciwko kina Wideworld, w hotelu Klippspringer
Heights... zobaczy pan... bardzo ładna sala... to znaczy... jest to jeden z najlepszych hoteli
Johannesburga.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]