[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pitalik, którym rozporządzałem, uniemożliwiał mi wejście w sferę wielkich interesów z głosem
decydującym  ponosiłem klęskę za klęską. Z początku nie opuszczałem rąk, zabierałem się
znowu do roboty, pózniej coraz częściej popadałem w rozpacz i w apatię. Tygodniami, całymi
tygodniami leżałem w łóżku nieruchomy jak kłoda drzewa, jak trup... Ze wszystkiego to wła-
śnie było najokropniejsze, lecz i wówczas nie traciłem jeszcze wiary w siebie...
Oparł głowę na rękach i wpatrzył się w płomień. Na jego skroni połyskiwały siwe włosy i
zdało się jej, że wówczas właśnie musiały posiwieć.
Wsunęła rękę pod jego ramię i przytuliła się mocno. Zdawał się tego nie spostrzegać. Po
chwili zaczął znów mówić:
 Ludzie, z którymi się stykałem, uważali mnie za maniaka. W głowie ich nie chciało się
pomieścić, że człowiek nie mający czym zapłacić za szklankę kawy chce założyć lombard
oparty na nowych zasadach, a przynoszący pół miliona rocznie. Wydawało się to im absur-
dem, że żyję w abstrakcjach swoich projektów, a nie wezmę się do jakiegoś drobnego pośred-
nictwa, handelku, do groszowych interesów, które zapewniłyby mi tak zwany kawałek chleba,
czyli coś, co stanowi szczyt marzeń dla tego całego bydła. Spokojny kawałek chleba, renta na
starość i królestwo niebieskie po śmierci. Królestwo niebieskie jest nieodzownym zakończe-
niem. Ma ono zrehabilitować kilkadziesiąt lat bydlęcej wegetacji. Nie umiałem się w tym
zmieścić. Najpierw usiłowałem znalezć w szlamie, co oblepiał mnie ze wszystkich stron, dro-
gę bardziej wartkiego prądu. Szukałem dróg prostych, stawiałem sprawy jasno... Byłem mło-
93
dy. I przychodziły klęski. Coraz dotkliwsze, coraz bardziej obezwładniające. Miażdżyły bez
reszty wszystko, co największym wysiłkiem, co nieprawdopodobną pracą zdołałem zmonto-
wać. Zostawałem znowu z gołymi rękami. A przecież wciąż czułem w nich siłę do podzwi-
gnięcia największych ciężarów, wciąż wierzyłem w siebie. Okresy apatii stawały się po każ-
dej katastrofie dłuższe. Przerzucałem się z miejsca na miejsce, szukałem ludzi obcych, którzy
nie znali jeszcze moich poprzednich niepowodzeń. Wreszcie uległem...
Na jego twarzy wystąpiły ostre bruzdy, palce zacisnęły się kurczowo. Stłumiła oddech,
siedziała nieruchomo, starając się wmyśleć, wczuć, wżyć w jego tragedię. Napięcie tej trage-
dii, jej obszar i potęgę odczuwała każdym nerwem, na próżno jednak próbowała ją pojąć.
Tymczasem Paweł mówił dalej. Pozornie spokojnym opanowanym głosem opowiadał hi-
storię swej ostatniej próby, próby podzwignięcia folwarku oddanego mu przez matkę, stwo-
rzenia wzorowego gospodarstwa na wielką skalę, uprzemysłowienia okolicznego rolnictwa i
znalezienia w tym odskoczni do dalszych zdobyczy. Drobne troski i drobni  jak ich nazywał
 małokalibrowi ludzie paraliżowali i tu każdy jego krok. Przyszła zupełna rezygnacja.
 Zaszyłem się w barłogu i na wszystko machnąłem ręką. Zalewałem się alkoholem, cały-
mi miesiącami nie wychodziłem z brudnej jak chlew izby... O, moja droga Krzysiu, zapew-
niam cię, że uciekłabyś przerażona, gdybyś tam mnie wówczas ujrzała.
Zaśmiał się i spojrzał na nią. W jego uśmiechu było coś dojmującego. Mimo woli skuliła
ramiona i spuściła oczy.
 Gniłem, rozumiesz, gniłem jak parszywe zwierzę, zapędzone w ślepy kąt! Jak ostatni nę-
dzarz w zawszonych łachmanach, porośnięty brudem, nieustannie pijany w doborowym towa-
rzystwie na wpół zidiociałego wyrostka i dziewek, które za przestawanie ze mną chłopi wy-
pędzali z chat. Stawałem się kupą gnoju, ja, który miałem w sobie pełną świadomość własnej
mocy potrząśnięcia światem!
Zerwał się i wzniósł nad głową zaciśnięte pięści:
 O, co za piekielne żądze szarpały mnie wówczas, jak nieludzka nienawiść gryzła mi gar-
dło!... Nienawiść do samego siebie za to, że wyrosłem głową ponad przeciętność, że modlitwa
o chleb powszedni była dla mnie bluznierstwem przeciw memu człowieczeństwu, przeciw
człowieczeństwu, które wdziera się na szczyty Himalajów, które pęta ziemię stalowymi szy-
nami, wwierca się w jej skorupę, tworzy, włada, ogarnia!... O, stokroć wolałem gnić jak pa-
dlina, niż pogodzić się z rolą jednego z tych drobnoustrojów, którymi tak gardzę!...
Pochylił się nad nią i zapytał prawie szeptem:
 Dziwisz się, że nie palnąłem sobie w łeb?...
 Pawle  uczepiła się jego rąk.
 Nie zaprzeczaj, wyczytałem to w twoich oczach. O, nie! Znajdowałem jakąś dziką roz-
kosz w rozpamiętywaniu własnej klęski, w kontemplacji tego wspaniałego kontrastu między
swoją wewnętrzną potęgą i śmietniskiem, w które się zmieniłem. Dlatego właśnie wybucha-
łem od czasu do czasu śmiechem, który moje otoczenie uważało łaskawie za obłęd. Była [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • uchidachi.htw.pl