[ Pobierz całość w formacie PDF ]

spytał ostro i przebiegle: - Przypuszczam, że oni pozwolą mi go zobaczyć?
- Oczywiście - powiedział mieszaniec i natychmiast się poprawił: - Oni, oni? Kogóż to
znów ksiądz ma na myśli? Najpierw ksiądz narzeka, że tu pusto, a potem gada, że jacyś  oni tu są.
- Ze łzami w oczach mówił dalej: - Może z księdza i dobry człowiek, może nawet święty, czy ja
wiem? Ale dlaczego ksiądz nie mówi otwarcie, tak żeby można go zrozumieć. Już to samo
wystarczy, żeby człowiek stał się złym katolikiem. - Nie ma co dzwigać dalej tego worka, jest
ciężki - powiedział ksiądz. - Jak się napijemy trochę, to nam obu dobrze zrobi. Obaj potrzebujemy
odwagi, nie uważasz?
- Ksiądz ma coś do wypicia? - spytał Metys z przejęciem i patrzył, jak ksiądz wyjmuje
butelkę. Nie spuszczał oczu, gdy ksiądz pił. Oba kły wystawały łakomie, drgając lekko nad dolną
wargą. Wreszcie i on przytknął usta do butelki. - To jest chyba nielegalne po tej stronie granicy -
powiedział ksiądz chichocząc - jeśli jesteśmy po tej stronie. - Pociągnął raz jeszcze i oddał butelkę
Metysowi. Wkrótce była pusta. Rzucił ją w kierunku skały. Rozprysła się jak szrapnel.
Metys zląkł się:
- Ostrożnie. Ludzie mogą myśleć, że ksiądz ma broń. - Reszta nie będzie nam potrzebna -
rzekł ksiądz. - Znaczy, że ksiądz ma więcej?
- Jeszcze dwie butelki, ale nie możemy pić więcej na tym upale. Lepiej zostawmy to tutaj. -
Czemu ksiądz nie powiedział, że to ciężkie? Poniosę księdzu. Ksiądz tylko słówko powie, a ja z
chęcią... tylko, że ksiądz o nic nie prosi. Ruszyli znów pod górę z lekkim brzękiem butelek. Słońce
padało pionowo na tę dziwną parę. Wejście na szczyt barranca zajęło im prawie godzinę. Potem
wieża obserwacyjna rozwarła się ponad ich ścieżką niby szczęka, a powyżej na skałach ukazały się
dachy szałasów. Indianie nie budują swych osiedli na szlakach mułów, wolą mieszkać na uboczu i
obserwować przejeżdżających. Ksiądz był ciekaw, kiedy ukażą się policjanci, którzy musieli być
gdzieś bardzo starannie ukryci. - Tędy, proszę księdza. - Metys prowadził, wdrapując się po
skałach na mały upłaz. Wyglądał zaniepokojony, nieomal zdziwiony, że nic się dotąd nie działo.
Szałasów było około tuzina, stały ciche jak groby na tle pochmurnego nieba. Zanosiło się na burzę.
Ksiądz poczuł nerwową niecierpliwość; wszedł do pułapki, oni zaś mogliby przynajmniej zamknąć
ją szybko i raz skończyć to wszystko. Zastanawiał się, czy nagle nie strzelą do niego z jednego z
szałasów. Doszedł do samego krańca czasu: wkrótce nie będzie  jutra ani  dzisiaj , tylko istnienie
trwające wieki. Zaczął żałować, że nie wypił więcej alkoholu. Ochrypłym z niepewności głosem
spytał:
- No, jesteśmy na miejscu. Gdzie jest ten jankes?
- Ach tak, jankes - wzdrygnął się Metys, jak gdyby na chwilę zapomniał o pretekście
podróży. Stał gapiąc się na szałasy i zastanawiał się. - Był, o, tam, kiedym go zostawił. - No
przecież sam nie mógł się ruszyć stąd?
Gdyby nie widział tamtego listu - a przede wszystkim zabitego dziecka - wątpiłby nawet w
to, że ów Amerykanin istnieje. Począł iść prze polankę w kierunku szałasu. Czy zastrzelą go, zanim
dosięgnie wejścia? Miał wrażenie, jakby szedł z zawiązanymi oczyma po kładce, nie wiedząc, w
którym miejscu potknie się i spadnie w wieczność. Czknął i splótł ręce z tyłu, aby powstrzymać ich
drżenie. W pewnym sensie był zadowolony z opuszczenia domu panny Lehr, gdyż nigdy jakoś
naprawdę nie wierzył, że powróci jeszcze do pracy parafialnej, codziennego odprawiania mszy i
starannych pozorów pobożności. Mimo wszystko lepiej być nieco pijanym idąc na śmierć. Doszedł
do drzwi - ani żywego ducha. Wtem jakiś głos powiedział:
- Proszę księdza. Rozejrzał się dokoła. Metys stał na polance z wykrzywioną twarzą, oba
kły drgały. Wyglądał na przerażonego. - Co się stało?
- Nic, proszę księdza. - Dlaczego mnie wołaliście?
- Ja nic nie mówiłem - skłamał. Ksiądz odwrócił się i wszedł do środka. Amerykanin był
tam rzeczywiście. Czy jeszcze żył, to inna sprawa. Leżał na słomianej macie z zamkniętymi
oczyma i otwartymi ustami, złożywszy ręce na brzuchu jak dziecko, które cierpi na ból żołądka.
Ból zmienia twarz - możliwe też, że popełnianie zbrodni nakłada własną maskę jak polityka lub
pobożność. Wglądał inaczej niż na afiszu na ścianie posterunku policji. Tamten był twardym
aroganckim człowiekiem, który osiągnął to, co zamierzał. Teraz była to po prostu twarz trampa.
Ból odkrył nerwy i nadał twarzy wyraz pozornej inteligencji. Ksiądz ukląkł i przyłożył ucho do ust
leżącego, usiłując dosłyszeć oddech. Poczuł ciężki, nieprzyjemny zapach - mieszaninę wymiotów,
dymu z papierosów i odoru wódki. Trzeba by czegoś więcej niż kilku lilii, by ukryć ten rozkład.
Bardzo słaby głos zaszeptał mu w ucho po angielsku:
- Niech ksiądz stąd zwiewa. Na zewnątrz w przyćmionym przez burzę świetle stał Metys
patrząc w kierunku szałasu. Widać było, że trzęsą mu się nieco kolana. - A więc żyjesz? - mówił
ksiądz szybko. - Spiesz się. Nie masz wiele czasu. - Niech ksiądz stąd zwiewa. - Czy nie chciałeś,
żebym przyszedł? Jesteś katolikiem?
- Niech ksiądz zwiewa - głos znowu zaszeptał, jak gdyby to były jedyne słowa, jakie
zapamiętał z wyuczonej dość dawno lekcji. - Powiedz mi - rzekł ksiądz. - Ile lat temu byłeś ostatni
raz u spowiedzi?
Powieki uniosły się i zdumione oczy spojrzały na niego. Leżący mężczyzna powiedział
zmieszanym głosem:
- Chyba z dziesięć lat. Ale co ksiądz tu w ogóle robi?
- Prosiłeś o księdza. Ho, ho, dziesięć lat to kawał czasu. - Ksiądz musi stąd zwiewać -
powiedział mężczyzna. Przypomniał sobie lekcję. Gdy leżał tak wyciągnięty na macie, cała
żywotność, jaka jeszcze w nim była, zebrała się w mózgu: był jak zmiażdżony z jednego końca
płaz. Powiedział dziwnym głosem: - Ten sukinsyn...
Ksiądz rzekł z pasją:
- Co to jest za spowiedz? To ja odbywam pięciogodzinną podróż... i wszystko, co mogę z
ciebie wydobyć, to przekleństwa. - Wydawało mu się straszną niesprawiedliwością, że wraz z
niebezpieczeństwem wracała jego bezużyteczność - nic nie mógł uczynić dla takiego człowieka. -
Niech ksiądz słucha...
- Słucham. - Niech ksiądz stąd zaraz zwiewa. Ja nie wiedziałem...
- Nie po to przybyłem taki szmat drogi, żeby gadać o sobie - powiedział ksiądz. - Im
prędzej się wyspowiadasz, tym prędzej będę mógł stąd pójść. - Niech się ksiądz mną nie kłopocze.
Ja jestem skończony. - To znaczy potępiony? - spytał gniewnie ksiądz. - Jasne. Potępiony -
odpowiedział mężczyzna zlizując krew z warg. - Słuchaj - rzekł ksiądz pochylając się bliżej nad
zatęchłym i ckliwym odorem - przyszedłem tu, żeby wysłuchać twojej spowiedzi. Czy chcesz się
spowiadać?
- Nie. - Czy chciałeś wtedy, kiedy pisałeś ten list?
- Może. - Ja wiem, co ty chcesz mi powiedzieć. Ja wiem to, rozumiesz? Daj temu spokój.
Pamiętaj, że umrzesz. Nie licz zanadto na miłosierdzie Boże. Bóg dał ci tę okazję. Może ci już
drugiej nie dać. Jakie to życie prowadziłeś przez te wszystkie lata? Czy wydaje ci się ono teraz tak
wspaniałe? Zabiłeś wielu ludzi - to właściwie wszystko. Każdy może robić to przez jakiś czas, a
pózniej jego zabijają. Tak jak ciebie zabito. Nic nie pozostaje prócz bólu. - Proszę księdza...
- Tak? - Ksiądz westchnął niecierpliwie i pochylił się jeszcze niżej. Przez chwilę miał
nadzieję, że wreszcie wzbudził u tego człowieka choć słaby odruch żalu. - Niech ksiądz wezmie
mój pistolet. Słyszy ksiądz? Jest tu pod pachą. - Nie potrzebuję pistoletu. - Ależ tak, potrzebuje [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • uchidachi.htw.pl