[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tkwiła bezwstydnie Anita.
Jeśli ma pan jakąś sprawę, proszę przyjść na mój dyżur na uczelni, tutaj jest
moje prywatne mieszkanie. Kto panu dał ten adres?
Ksiądz Krzysztof Lorent.
Nie znam takiego duchownego.
Chodził kiedyś na pana zajęcia upierał się punk.
Być może, nie pamiętam wszystkich studentów. Nie mam także pojęcia, skąd
ksiądz Lorent mógłby mieć mój adres.
Proszę mnie wysłuchać nalegał niespodziewany gość.
Jak pan się nazywa?
Bzdet.
Słucham?
Używam pseudonimu. Moje tak zwane imię i nazwisko odrzuciłem jako wyraz
sprzeciwu wobec przyporządkowania do nienaturalnego, sztucznego i katastrofalnie
zindustrializowanego tworu, jakie wytworzyła współczesna populacja tego narodu
wyjaśnił niedbale Bzdet. Ale nie o tym chciałem z panem porozmawiać&
Co za ulga. Wilecki zerknął za siebie, czy przypadkiem jego niesforny gość nie
wygramolił się z sypialni. Jak jednak wspomniałem, panie Bzdet, to jest moje
prywatne mieszkanie. Nawet gdyby przysłał tu pana Gotfryd z Bouillon[49], też
odesłałbym pana na dyżur.
A Aureliusz Marcellin?
Profesor zamilkł, jakby ktoś go nagle zaczarował.
Skąd pan zna to nazwisko? spytał, gdy już go odetkało.
Od księdza Krzysztofa Lorenta.
Wilecki zmarszczył brwi. Był zaskoczony i właściwie nie wiedział, jak zareagować.
Niech pan mówi mruknął niechętnie.
Tutaj? Bzdet rozejrzał się po klatce schodowej.
Tak, tutaj odburknął rozdrażniony profesor.
Jak pan chce. Punk wzruszył ramionami i sięgnął po zawinięty w grubą szmatę
miecz, który uprzednio położył pod ścianą, aby nie przestraszyć naukowca.
Gdy chłopak pokazał Wileckiemu broń, ten złapał go szybko za ramię, wciągnął
do mieszkania i zatrzasnął drzwi.
Rany boskie! Skąd pan to ma?! wycedził jak rażony prądem.
Już mówiłem, od księdza&
No dobrze, już dobrze profesor przerwał mu po raz kolejny i przez kilka sekund
się namyślał. Niech pan chwilę zaczeka w tamtym pokoju. Wskazał palcem
pracownię. Jest u mnie& siostrzenica, muszę się z nią pożegnać, zaraz przyjdę.
Profesor zniknął za drzwiami sypialni, a Bzdet razno wkroczył do gabinetu
naukowca. Podparł się mieczem jak laską i krytycznie zlustrował całe pomieszczenie.
Pustota i próżność jajogłowych nie zna granic. Zciany niemal całkowicie
wypełniały zdjęcia, na których widniał zawsze gospodarz i ktoś, kim mógł się w
kontekście tła, na którym stali, pochwalić. Jakiś dziki Murzyn, facet z brodą po
kolana, kobieta o szyi jak żyrafa, zasłoniętej mnóstwem tajemniczych obręczy,
chasyd oraz Zciana Płaczu i modłów w Jerozolimie (jak on dał się tam
sfotografować?!).
Kilka stojaków dzwigało muzealne topory, miecze, narzędzia czarów, a nawet
tortur. Biurko ze stylową maszyną do pisania stało na środku, na nim stos
przepisowo starych ksiąg, brakowało jeszcze tylko klatki z ptakiem-feniksem na
patyku z Harry ego Pottera. Bzdet nie był specjalnie zainteresowany życiem
prywatnym profesora, więc nie zwrócił uwagi na podniesione głosy świadczące
niezbicie o jakimś nieporozumieniu z siostrzenicą . Przyciągnął jednak jego
uwagę& regał z książkami. Kilkanaście tomów o wyprawach krzyżowych, Bizancjum,
starożytnym Rzymie, Karolu Wielkim i niemal trzy półki wyraznie poświęcone historii
chrześcijaństwa. Kilka w oryginale.
Prieure de Sion przeczytał na głos jeden z tytułów. Coś mi to mówi.
Uśmiechnął się, widząc Wileckiego wkraczającego do gabinetu. Ksiądz Krzysztof
twierdził, że jest pan najlepszym specjalistą.
Po książce tego Amerykanina z Exeter każdy jest specjalistą z tej tematyki.
Mówię serio. Punk spoważniał.
Profesor podszedł wolno do biurka.
Może rzeczywiście jest pan trochę bystrzejszy, niż by wynikało z wyglądu.
Potraktuję to jako komplement.
Mogę obejrzeć miecz?
Widzę, że jednak pana zainteresowałem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]