[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przykład o współpracę z wywiadem amerykańskim przed którym nie można się było bronić
wprost. Nie można było wprost powiedzieć, że to jest głupstwo albo nieprawda, bo za to lu-
dzie po prostu szli do kryminału. Aresztowano i skazywano na podstawie całkowicie fikcyj-
nych zarzutów. Cały czas istniało zagrożenie zupełnie arbitralnym aresztowaniem i związa-
nymi z tym fatalnymi skutkami ówczesnych procesów, w których nie było nawet cienia ja-
kiejkolwiek praworządności. Był to rzeczywiście okres terroru i wszechwładzy UB. Staliśmy
więc wobec pytania, jak ocalić placówkę i nie zgnić w więzieniu, na co wcale nie mieliśmy
ochoty. Naszą siłę stanowiło jednak to, że byliśmy również na taki los przygotowani. Robili-
śmy więc szereg kroków, które mogły nas przed tym uratować, ale jednocześnie nie chcieli-
śmy zrobić żadnego kroku, który by podcinał gałąz tych wartości, przy których trwaliśmy.
Uważaliśmy, że ponieważ reprezentujemy wartości moralne, nie możemy zrobić niczego, co
by je niszczyło. W rezultacie naszym stałym argumentem za tym, żeby nie wchodzić w dysku-
sje polityczne na przykład na temat wywiadu amerykańskiego a jednocześnie nie być
przymuszonym do pisania świństw, było to, że jesteśmy maniakami, którzy muszą mówić
własnym językiem.
Własnym językiem...?
Tak. Tłumaczyliśmy władzom: Panowie macie własny marksistowski język, wynikający
z waszej ideologii, i my, katolicy mamy własny język, a w naszym języku pewnych rzeczy
formułować nie można . Oficjalny sylogizm nie kochacie socjalizmu, więc obiektywnie
jesteście sługami imperializmu znaczył w istocie tyle: nie przyjmujecie z bezkrytyczną
uległością poczynań władz, więc należy was zniszczyć . W tej konwencji nazwanie brednią
owego sylogizmu byłoby uznane za godzenie w podstawy ustroju, ze wszystkimi wiadomymi
konsekwencjami. Na tym odcinku nie podejmowaliśmy w zasadzie dyskusji, chroniąc się ma-
niakalnie za barierę własnego języka. Uważaliśmy natomiast, że sensowny bo zakorzeniony
w rzeczywistości jest spór na innym odcinku: nie kochacie socjalizmu, bo jesteście częścią
wrogiego nam ideowo Kościoła i macie swoje chrześcijańskie manie moralne . Proszę bar-
dzo, taki typ oskarżeń przyjmowaliśmy z radością, tu staliśmy na twardym gruncie i wiedzie-
liśmy, że jest o co się zmagać. Była to taka maniakalna, prawie językoznawcza debata. Zna-
49
komicie te rozmowy prowadził Gołubiew. Cały nasz zespół był ustawiony bardzo jednolicie
wobec różnych spraw w dużej mierze właśnie dzięki Gołubiewowi, który stał się wyraznym
liderem. Wykazywał wówczas niezwykłą równowagę i roztropność. Ostatni okres Tygodnika
Powszechnego spędziliśmy właściwie w pociągach. Co chwilę jezdziliśmy do Warszawy. Co
chwilę odbywały się rozmowy z władzami. Wraz ze starszymi kolegami brałem udział w
rozmowie z Bidą ówczesnym szefem Urzędu do Spraw Wyznań. Gołubiew natomiast do-
szedł aż do Mazura, a więc do Biura Politycznego. Dość często zmienialiśmy się w zespołach
negocjacyjnych. Raz jechał Turowicz ze Stommą czy ze mną, raz Malewska z Gołubiewem,
raz Malewska z księdzem Bardeckim, czy Gołubiew z Turowiczem. Inaczej po prostu nie
wytrzymalibyśmy ciągłego jeżdżenia, ciągłych rozmów w tej atmosferze. W czasie rozmów
widać było, jak rusza się kotara, za którą pewnie stenografowano albo nagrywano. Ani przez
chwilę nie mieliśmy wątpliwości, w jakiej jesteśmy sytuacji i do czego to wszystko zmierza.
Zdaje mi się, że udało nam się przetrwać głównie dzięki autorytetowi Gołubiewa, jego wiel-
kim umiejętnościom dyplomatycznym, jego ludzkim cechom i temu, że w tych wszystkich
rozmowach Bida nabrał do nas jakiejś sympatii, bo byliśmy chyba jedną grupą, która tak mu
się stawiała i stale odmawiała napisania tych różnych rzeczy, których żądano. Nie wiem, czy
nie temu nieszczęsnemu Bidzie zawdzięczamy, że po zamknięciu Tygodnika nas jednak nie
aresztowano? Mieliśmy de facto wilczy bilet, nigdzie nie mogliśmy znalezć pracy, ale do wię-
zienia nie poszliśmy. To nas nawet mile zaskoczyło.
W każdym razie przez ostatnie tygodnie istnienia Tygodnika toczyły się rozmowy mię-
dzy redakcją a władzami, aż wreszcie poszliśmy na jakąś kompromisową formułę w sprawie
procesów. Napisaliśmy, iż uważamy, że księża nie powinni angażować się w działalność po-
lityczną. Dzięki temu przez jakiś czas Tygodnik znów mógł się ukazywać. Być może po-
szliśmy wówczas za daleko sami mieliśmy tysięczne wątpliwości ale ponieważ każde
słowo było krwawo wywalczone w wielogodzinnych pertraktacjach z Bidą, więc kiedy się
porównywało tekst pierwotny, którego oni od nas żądali, z tym, cośmy ostatecznie napisali,
różnica była taka ogromna, że kompromis mógł się wydać całkiem nieznaczny zwłaszcza w
porównaniu z resztą prasy. Ta szarpanina trwała długo, ale muszę powiedzieć, że mimo
wszystko na temat Bidy mam wspomnienia nie najgorsze. Był to po prostu stary, zmęczony
życiem, cyniczny komunista, który miał jednak w sobie iskrę dawnej ideowości, a nawet coś
ludzkiego, co czasem daje wiek. Właściwie dosyć go nawet lubiłem.
W pewnej chwili doszło do tego, że wydaliśmy numer taternicki , bo kiedy już o niczym
nie mogliśmy pisać, pisaliśmy o ekologii zresztą z pełnym przekonaniem, że jest to ważny i
zupełnie zaniedbany temat. Dlatego śmieszyło mnie, kiedy pózniej mówiono, że nikt wówczas
nie zdawał sobie sprawy z tego, do czego doprowadzi zanieczyszczenie powietrza i wody. My
zdawaliśmy sobie sprawę i naprawdę chcieliśmy ten temat poruszyć. Bida jednak sądził, że to
nie jest nic ważnego, tylko że my się ten sposób wykręcamy od tematów istotnych, takich jak
wywiad amerykański, skrzynki kontaktowe, dolary i tak dalej. Trwało to i trwało, aż wreszcie
umarł Stalin oczywiście ku naszej szalonej radości. Wtedy nastąpił kryzys ostateczny, bo
władze chciały, żebyśmy napisali artykuł w stylu tego, który zamieściło Dziś i Jutro , pod
tytułem Stalin imię epoki . Odmówiliśmy zamieszczenia czegokolwiek poza oficjalnym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]