[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Nagle uświadomiła sobie, że Kal nie opowiadał o całej rodzinie. Nie wspomniał o
nikim z Ramal Hamrahn. Na pewno związane jest to z tym, co powiedział jej wcześniej.
Jego dziadek, ojciec i on sam są na dworze emira Ramal Hamrahn osobami niepożąda-
nymi.
Dlaczego? Przed prawdziwą lady Rose na pewno by się otworzył do końca. Rose,
jak wiadomo, ma niesamowity wpływ na ludzi. Ale nie fałszywa Rose. Jej nie powie-
dział. Mało tego, zapytał o jej rodzinę, czyli rodzinę lady Rose, dlatego Lydia uznała, że
najbezpieczniej będzie się wycofać.
Nagle usłyszała ciche pukanie do drzwi, zaraz potem miły, melodyjny głos stewar-
desy:
- Proszę pani, za piętnaście minut lądujemy.
- Dziękuję, Atiyo.
Szybko ubrała się i poprawiła dyskretny makijaż. Rose na pewno by chciała, żeby
jej zdjęcie pojawiło się w gazetach, na tym zdjęciu jednak nie powinna wyglądać tak,
jakby dopiero co wstała z łóżka.
Kiedy weszła do kabiny i usiadła, Kal uniósł się w swoim fotelu. Wyraznie chciał
pomóc jej zapiąć pasy. Dała mu znak ręką, że nie trzeba, poradzi sobie sama. Udało jej
się to zrobić całkiem zręcznie. Zapięła, złożyła ręce na podołku i spojrzała w okno, żeby
nie patrzeć na Kala. Zadbany i elegancki wyglądał bardzo atrakcyjnie, a po ośmiu godzi-
nach w powietrzu, pozbawiony krawata, cudownie rozczochrany i gwałtownie potrzebu-
R
L
T
jący maszynki do golenia, był po prostu cudowny. Takiego faceta każda kobieta chciała-
by po obudzeniu zastać obok siebie w łóżku.
Dlatego Lydia pilnie studiowała widok za oknem. Samolot schodził coraz niżej,
widać było już rozświetloną stolicę, Rumaillah. Ulice, domy. W pewnym momencie
uwagę Lydii zwrócił kompleks budynków z podświetlonymi kopułami, otoczony wyso-
kim murem i usytuowany na najwyższym wzniesieniu na terenie miasta.
- Kal, co to jest? - spytała.
- Pałac emira.
- Jaki wielki!
- Na pewno nie taki duży jak Buckingham Palace. Poza tym tam masz wszystko
pod jednym dachem, a tutaj oprócz pałacu emira są osobne pałace dla jego żon, dzieci i
innych członków rodziny. W pałacu emir ma też biura, jest tam również sala, gdzie zbie-
ra się majlis, czyli parlament. W tej sali emir przyjmuje swoich poddanych. Każdy ma
prawo przyjść do niego, poprosić o pomoc albo wstawić się za kimś.
- Podoba mi się to. Głowa państwa dostępna dla wszystkich.
- Owszem, choć w dzisiejszych czasach nie jest to już tak istotne jak kiedyś. Prze-
szliśmy długą drogę od namiotów na pustyni.
Uderzyło ją, że powiedział  my". Był persona non grata na dworze emira, ale czuł
więz z tym krajem, czuł się jednym z nich. Miała wielką ochotę o tym porozmawiać, był
to jednak temat bardzo delikatny. Nie wypadało pytać, można było tylko czekać, aż Kal
sam go poruszy.
Zapytała go więc o coś innego:
- Powiedziałeś, że są tam pałace dla żon. Ile ma ich emir?
- Jedną. W dzisiejszych czasach wielożeństwo to rzadkość. Kiedyś było inaczej.
Gdy mężczyzna ginął w walce, jego brat przyjmował wdowę z dziećmi do swojej rodzi-
ny. Z biegiem lat wielożeństwo stało się oznaką bogactwa. Ale dziś, jak powiedziałem,
zdecydowana większość poprzestaje na jednej żonie... - Po twarzy Kala przemknął
uśmieszek. - Mój dziadek i ojciec są nietypowi.
- Chwileczkę! Z tego, co mówiłeś, wynika, że wcale nie mieli w tym samym czasie
po kilka żon!
R
L
T
- Mieli. Ale tylko z jedną brali ślub.
- A... rozumiem. A ty, Kal?
- Ja? Chcesz wiedzieć, ile mam żon? Ani jednej. Ale ja zwykle startuję z opóznie-
niem.
Rozmowa się urwała, ponieważ samolot wylądował, i to prawie bez wstrząsu.
Przed wyjściem lady Rose powinna złożyć wizytę w kokpicie. Kiedy samolot stał
na twardej ziemi, Lydia nie miała już żadnych oporów. Podziękowała załodze za wspa-
niały lot, wyszła z samolotu i wciągnęła do płuc ciepłe wilgotne powietrze znad zatoki.
Niestety, podróż jeszcze nie dobiegła końca. Bagaże właśnie przewożono do heli-
koptera.
- Gotowa? - spytał Kal.
Lydia otworzyła usta. Niestety, już panikowała. Nie była w stanie wydusić z siebie
słowa, a to przez te szczękające zęby, które stukały jak kastaniety.
- Możesz jeszcze zmienić zdanie, Rose.
Nie! Nie miała najmniejszego zamiaru być aż tak bardzo żałosna. Ruszyła przed
siebie krokiem nieco chwiejnym, na szczęście ręka Kala na jej plecach miała zbawienny
wpływ. Pomogła dojść do helikoptera, wsiąść i usiąść. Kal od razu, nie pytając o po-
zwolenie, sam zapiął jej pasy, potem krzyknął coś do pilota. Nie zrozumiała, ryk silnika
zagłuszał go skutecznie. Natomiast kiedy Kal nałożył jej słuchawki, przestała słyszeć co-
kolwiek.
- Tak dobrze? - spytał.
Odczytała to z ruchu warg, jako że pracownicy supermarketu wysyłani byli na kurs
języka migowego i odczytywania z ruchu warg.
- Ręce - powiedział Kal.
Nie bardzo wiedziała, o co chodzi, ale podała mu. Kal zamknął jej dłonie w swoich
silnych dłoniach.
Potężne śmigła nabierały prędkości. Lydia próbowała się uśmiechnąć, niestety było
o wiele gorzej niż w samolocie pasażerskim. Tu wszystko było tak blisko. W dole pas
startowy, przed nią tablica rozdzielcza, dosłownie w zasięgu ręki. Wmawianie sobie, że
R
L
T
właśnie wsiadła do autobusu numer siedem i jedzie do pracy, było niewykonalne w sytu-
acji, gdy helikopter unosił się coraz wyżej, a żołądek opadał.
Palce Lydii zacisnęły się kurczowo na palcach Kala, usta otwarły się do krzyku.
Nie krzyknęły, bo Kal je zamknął. Pocałunkiem.
Najpierw powiedział:
- Zaufaj mi, Rose.
Potem pocałował. Był to gorący, bardzo zdecydowany pocałunek, skupiający na
sobie całą uwagę Lydii. Poza tym czarodziej ski, bo pod jego wpływem paniczny strach
błyskawicznie przerodził się w zachwyt.
Jak cudownie jest latać! Jak cudownie żyć!
Kal zauważył spłoszone spojrzenie Rose, kiedy po wyjściu z samolotu zobaczyła
czekający na pasie startowym helikopter. Spanikowała, ale natychmiast uniosła głowę.
Wyraz oczu uległ zasadniczej zmianie.
Teraz była w nich tylko i wyłącznie determinacja. Takiej lady Rose nie uchwycił
żaden fotoreporter, całkiem innej damy niż utrwalony w świadomości wszystkich wize-
runek łagodnej istoty, która ulega we wszystkim apodyktycznemu dziadkowi.
Dlatego już jej nie namawiał, by zmieniła zdanie, tylko poprowadził do helikopte-
ra. Szła chwiejnym krokiem, dlatego kiedy wsiedli, krzyknął do pilota, żeby już ruszał.
Nie było sensu bawić się w uprzejmości, przedstawiać i ściskać dłoń. Z tym można po-
czekać, aż dotrą do Bab el Sama.
A teraz trzeba było koniecznie zrobić coś, co odwróciłoby uwagę Rose od lotu.
Wziął ją za ręce, ale kiedy paznokcie Rose wpiły mu się w palce, zrozumiał, że koniecz-
ne są bardziej radykalne środki.
Są dwa sposoby na histerię. Spoliczkować albo... pocałować.
Nie miał wyboru. Spoliczkowanie kogokolwiek, a co dopiero przerażonej kobiety,
nie wchodziło w grę. Dlatego pocałował szybko i zdecydowanie. Tu nie chodziło o pod-
ryw, lecz o przetrwanie. Chciał całą uwagę Rose skupić na sobie, każdą jej emocję. Na-
wet oburzenie, gniew.
Wcale nie była oburzona.
R
L
T
Przez chwilę, oprócz pocałunku, nie działo się nic. Potem usłyszał cichutki jęk. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • uchidachi.htw.pl