[ Pobierz całość w formacie PDF ]
długa noc na Księżycu.
- A prawda! - rzekła znacznie przytomniej. - Przecież na świecie jest ciemno, a tu światła
się palą... Nie zauważyłam zrazu. A tam, nad Mare Frigoris, co teraz jest?
- Tam jest teraz dzień. Właśnie słońce wzeszło tam niedawno.
- Tak, słońce wzeszło... I świeci teraz nad grobem Tomasza, prawda? I to samo słońce
znad tego grobu przyjdzie tu do nas z rana?
Skinąłem głową w milczeniu.
- To samo słońce... - mówiła znowu chora. - I pomyśleć, że tak codziennie, przez tyle dni
księżycowych, to słońce patrzyło na grób, a potem na mnie tu żywą, i znów szło na grób
opowiadać mu, co tu widziało.
Zakryła oczy rękami i poczęła drżeć na całym ciele.
- To jest okropne! - powtarzała.
Piotr sposępniał i spuścił głowę. Zdawało mi się, że na pożółkłym i zwiędłym jego obli-
czu dostrzegłem nagły krwawy rumieniec, rozlewający się aż po zbrużdżone czoło.
Musiała to dostrzec i Marta, bo zwróciła się ku niemu:
- Nie chciałam ci. Piotrze, zrobić przykrości... teraz... Zresztą ty nie jesteś winien. Jakże-
byś ty mnie był potrafił zmusić, abym została twą żoną, gdybym ja nie była chciała sama...
dla Toma...
Zamilkła oddychając głęboko. Po chwili odezwała się znowu:
-Chciałabym doczekać rana. To tak strasznie błąkać się w ciemności i szukać drogi tam,
na pustynię. Gdy tu dzień nastanie, nad Morzem Mrozów będzie świecić Ziemia. Wolę przy
jej świetle stanąć nad grobem, bo nie wiem, czybym śmiała tak w pełnym blasku słońca spoj-
rzeć...
- Marta! co ty mówisz! - krzyknąłem mimo woli. Spojrzała na mnie i odpowiedziała
krótko:
71
- Ja umrę.
Około północy zacząłem się już naprawdę obawiać, że umrze. Nękała ją jakaś choroba,
której nawet nie umieliśmy nazwać. Widzieliśmy tylko nadzwyczajny upadek sił, który w
połączeniu z powracającą wciąż gorączką nie wróżył nic dobrego.
Zresztą co znaczą wszystkie lekarskie nazwania! Ja wiem co to za choroba, znam ją aż
nadto dobrze: nazywa się -życie! Budzi człowieka z nieświadomości, pieści się z nim, igra, a
wśród igraszek targa go i szarpie, morduje, tłoczy, aż wreszcie zmoże go i zniweczy. Z tą
chorobą wszyscy się rodzimy i nie masz na nią lekarstwa - krom śmierci.
Piotr nie odstępował prawie od łóżka Marty. Patrząc na jego twarz ponurą i nieruchomą,
mimo niepokoju, jaki mnie ogarniał z powodu Marty, zastanawiałem się mimo woli, co za
uczucia mogą się kryć pod tą maską? Niestety, miałem się dowiedzieć o tym aż nazbyt pręd-
ko!
Nad ranem Marta była bardzo niespokojna, a dopiero pierwszy brzask dzienny sprowa-
dził na nią ukojenie.
- Zobaczę jeszcze słońce! - mówiła i próbowała się uśmiechać zbladłymi wargami.
Teraz ja sam siedziałem przy niej, bo Piotr, znużony długą bezsennością, uległ wreszcie
moim namowom i położył się spać w sąsiedniej izbie. Ranny brzask wdzierał się przez szyby
z grubego, na Księżycu wyrobionego szkła, a światło lamp żółkło coraz więcej. Znieg leżał na
polach jak zwykle i gdy wiatr rozegnał nieco pary, podnoszące się wciąż z gorących stawów,
widno było przez okna wielką i lśniącą płaszczyznę.
W tym ostrym i zimnym, od śniegu odbitym blasku nadchodzącego dnia, kłócącym się z
żółtym i martwiejącym światłem lampy, patrzyłem na Martę i nie miałem już zgoła wątpliwo-
ści, że wkrótce odejdzie od nas na wieki. Przez tę dwutygodniową noc zmieniła się nie do
poznania. Twarz jej się wyciągnęła i pobladła; usta, niegdyś takie pełne, purpurowe i ponętne,
zachodziły już bladosiną barwą śmierci. Spod spuszczonych, niemal przezroczystych, siatką
drobnych żyłek powleczonych powiek patrzyły oczy gasnące już i nad wyraz smutne.
Oparłem czoło o krawędz łóżka i kąsałem palce, aby nie wybuchnąć okropnym, niemę-
skim płaczem, który mi się targał w piersi jak zwierz na uwięzi.
Tymczasem na świecie robiło się coraz jaśniej. Opary, do niedawna jeszcze szare, prze-
chodziły teraz przed oknami, poruszane wiatrem, jak lekkie, śnieżnobiałe widma. Czasem
tuman ich skłębił się i świat zasłaniał, czasem wyciągały się w długie powiewne postacie,
które zjawiały się nagle, biły pokłon przed oknem i przechodziły znów dalej. Wtedy widno
było między ich smugi białe pola i chmurą owinięte, perliste kolumny gejzerów i dalej nad
nimi, na tle jasnobłękitnego nieba szczyt Otamora, zaróżowiony już pierwszymi promieniami
słońca.
Marta zapytała o dzieci, ale usłyszawszy, że jeszcze śpią, nie dała ich budzić.
- Niech śpią - szeptała -jeszcze je zobaczę... nim słońce wzejdzie. Tymczasem dobrze, że
jest tak cicho. Potem zwróciła się ku mnie:
- Ty będziesz im zawsze opiekunem, prawda?
- Będę - odpowiedziałem zdławionym łzami głosem.
- I nie opuścisz ich nigdy?
-Nie.
- Przysięgasz mi?
- Tak. Przysięgam. Wyciągnęła ku mnie rękę:
- Dobry jesteś, mój przyjacielu - szepnęła. - Umrę spokojnie, wiedząc, że ty o nich nie
zapomnisz.
Pochwyciłem jej rękę i przycisnąłem namiętnie do ust. Palce jej drgnęły lekko, jakby
chciały moją dłoń uścisnąć. Chłód bił już od nich tak, że nawet moje gorące wargi nie zdołały
ich rozgrzać.
72
- Chciałabym ci jeszcze powiedzieć - zaczęła po chwili - przed śmiercią, że byłeś mi...
drogi. Robiłam sobie z tego powodu wyrzuty większe niż z tego, że byłam żoną Piotra... Mo-
że... gdybym była została twoją miast jego, byłoby życie na Księżycu poszło innym torem,
byłabym może żyła jeszcze dzisiaj...
Mówiła to wszystko cichym, gasnącym głosem, a we mnie nagle zerwała się burza. Ryk-
nąłem płaczem jak małe dziecko i okrywając jej dłoń pocałunkami bez pamięci, wyrzucałem
z piersi przez łzy bezładne słowa miłości, tak długo tajone, a rozpętane dopiero teraz - wobec
umierającej.
Ona przechyliła się nieco i położyła drugą rękę na mej głowie:
- Cicho - mówiła - cicho... Ja wiem... Nie płacz... Tak jak się stało, lepiej się stało... Byłeś
mi drogi za swą szlachetność, za miłość dla Toma, zresztą-ja nie wiem sama, za co... ale mi-
mo wszystko może bym nie była dobra dla ciebie, gdybyś był stanął między mną a tamtym,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]