[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bardziej wart mojej miłości niż Ty.
Tak więc żegnaj, Jakub, raz na zawsze.
K.
Wysyłając te słowa, szeptała, łykając łzy:
%7łałuję, tak bardzo żałuję, że nie są prawdziwe. %7łe Aukasz... %7łe on... Niech cię szlag, Jakub.
Niech cię jasny szlag!!!
Wściekły dzwięk dzwonka sprawił, że Kamila zerwała się na równe nogi. Chwilę pózniej z tłukącą się w sercu nadzieją zbiegała po schodach,
dopadała drzwi i otwierała je jednym szarpnięciem na całą szerokość. W następnym momencie rozwierała ramiona i krzyczała: Ciociu! Ciociu! Jak
dobrze, że jesteś! Jak dobrze...! i tuląc się do Aucji, płakała jak dziecko.
Aucja była zachwycona starą willą, bo patrzyła na nią oczami Kamili. Sama w życiu nie zamieszkałaby w takim miejscu, pustym, trochę strasznym,
pełnym pajęczyn i odpadających tapet, ale ogród rzeczywiście zachwycał. Kamila, może jeszcze nie szczęśliwa, ale nieco pocieszona, a na pewno
spokojniejsza niż kwadrans wcześniej, oprowadzała ukochaną opiekunkę po tym pięknym, cichym miejscu, tłumacząc z przejęciem:
Tu zaczęłam pielić, ale ramię za bardzo mi dokuczało. Te ślicznotki aż proszą się o przycięcie, ale nie latem, moje kochane, nie latem! Jesienią
przytnę was wzorcowo, z podręcznikiem w ręku. Ale te biedaczki muszę opryskać jak najszybciej. Widzisz, ciociu, jak walczą z czarną plamistością?
Jeszcze chwila i polegną, a ja stracę cudne Aquarelle.
Paplała tak, chodząc między krzewami, wskazując, pochylając się, zagadując, byle tylko ciocia nie pytała o powód niedawnej histerii. Ale ta chwila
musiała w końcu nadejść. Kamila była Aucji winna prawdę.
Zaczęła więc od opowieści o Aukaszu. O tym, jak... bliski stał się jej sercu ten mężczyzna. Jak potrafił być opiekuńczy i... kochany. Trudno
przychodziło mówić o nadziei, jaką wzbudził, i rozczarowaniu, które przyszło zaraz potem.
Jak to? Dlaczego?! wykrzyknęła Aucja, gdy Kamila w swej opowieści dotarła do wydarzeń sprzed kilku kwadransów. Chciał cię przecież zabrać
do szpitala, to piękny gest, dowód, że pamięta o tobie, że się o ciebie troszczy, i... Poszedł sobie?! Tak po prostu?!
Nie tak po prostu wyszeptała Kamila. Następne słowa przychodziły jej z jeszcze większym trudem: Odszedł wściekły i zraniony, bo...
powiedziałam, że mnie kontroluje i nachodzi w moim domu.
Ciociu, proszę, nie każ mi wyjawić, co było prawdziwym powodem jego odejścia! błagały niemo złote, pełne łez oczy.
I Aucja zrozumiała to błaganie.
To przecież jego dom powiedziała powoli, choć chciałaby rzec coś zupełnie innego.
Kamila uchwyciła się tych słów jak tonący ratunkowego koła.
No właśnie! Wyrzuciłam człowieka z jego własnego domu!
Nic dziwnego, że się rozzłościł...
Nic dziwnego...
Siedziały na ławce w cieniu starej, cudnie pachnącej lipy, nie śmiąc na siebie spojrzeć. Wreszcie Aucja odetchnęła i rzekła:
Stało się, co się stało. Na szczęście póki życia, póty nadziei. %7łyjesz ty, żyje on, wszystko więc przed wami.
Mówiąc tę prostą prawdę, Aucja nie wiedziała, bo skąd mogła wiedzieć, że zaledwie siedem kilometrów stąd Aukasz Hardy walczy o życie...
Reanimację rozpoczęto natychmiast. Ratownicy zdążyli przełożyć nieprzytomnego mężczyznę na nosze, wsunąć je do karetki, która ruszyła na
sygnale, rozganiając gapiów na boki, gdy pulsoksymetr zapiszczał przenikliwie, a na ekranie monitora ukazała się nieregularnie falująca linia.
Lekarz, siedzący obok rannego, jednocześnie zaklął i chwycił zestaw do reanimacji, ratownik, siedzący po drugiej stronie, rozerwał koszulę na
piersiach rannego i w ostatniej chwili cofnął ręce.
Ciałem rzucił potężny wstrząs.
Podaj adrenalinę warknął doktor. I to szybko! Jeszcze raz sto pięćdziesiąt dżuli. Gotów?
Kolejne uderzenie energii. Ciało wyprężyło się i opadło bezwładnie. Zielona linia zamigotała niezdecydowanie i znów zawył alarm.
Dwieście!
Walcz, człowieku, młody jesteś!
Adrenalinę dosercowo!
Gotów?
Nic z tego...
Trzysta, doktorze?
Poczekaj, muszę się wbić, no żeż...
Jest puls!
Nic z tego...
Tracimy go!!!
Jedz na SOR, i to gazem!!!
Daj jeszcze jedną ampułkę adrenaliny!
Trzysta sześćdziesiąt dżuli!
Poczekaj...
Nic z tego!
Co mam robić?!
Jeszcze raz dosercowo, niech to szlag!
Aukasz nie był świadom ich wysiłków. Umierał...
Iza Zadrożna zaciskała obie dłonie na ustach i wpatrzona w stojącą parędziesiąt metrów dalej karetkę, której sygnał wciąż rozbrzmiewał upiornym
echem między domami, tłumiła szloch, który wyrywał jej się z piersi.
Błagam, błagam, błagam Cię, Boże, niech on żyje, niech nie umiera! Przyrzekam zmienić się. Już nigdy, nigdy nie spojrzę na innego... nie będę taka
podła... Przyrzekam! Będę dobrą żoną. Wierną, przykładną, odpokutuję za wszystkie grzechy, tylko nie tak, dobry Jezu, nie tak!!! Niech ten człowiek nie
umiera! Ocal go! Ocal...
Ktoś ją objął i ściągnął z jezdni, na której nadal tkwiła tak, jak w chwili gdy wyskoczyła z lecznicy, słysząc potworny huk. Samochód mężczyzny, który
przyniósł do niej suczkę ze złamaną łapą, poznała natychmiast. Jego samego też. Powinna była go ratować była przecież lekarzem ale sparaliżował ją
szok.
Patrzyła na scenę wypadku, zupełnie jakby oglądała film w telewizji. Wszystko działo się w zwolnionym tempie. Widziała, jak wybiegają z domów
ludzie, jak ktoś natychmiast dzwoni po pogotowie. Jak drugi z kierowców wytacza się, cały we krwi, z potężnego SUV-a, który po prostu zmiażdżył
niewielką sportową hondę. Słyszała, jak ten palant klnie i próbuje szarpać nieprzytomnego za ramię, wymyślając mu od najgorszych, i nie zrobiła nic. Nie
uczyniła tego, co zrobił kto inny: chwycił tamtego za ramię i rąbnął pięścią w twarz, krzycząc: Wymusiłeś pierwszeństwo, skurwysynu, odpierdol się od
niego!!!
Patrzyła, zatykając usta dłońmi, żeby nie zacząć wyć jak zwierzę, jak próbują wyciągnąć rannego z samochodu, spod którego maski zaczynają się
wydobywać kłęby dymu, słyszała, jak ktoś krzyczy: Dajcie gaśnicę, bo to gówno zaraz wybuchnie!!!
Widziała, jak kilku gapiów pryska na boki, ale ci, co walczą o życie rannego, nie ustępują aż do przyjazdu karetki i straży pożarnej. Widziała, jak z
samochodu, zalewanego litrami piany, ratownicy usiłują wydobyć mężczyznę, co bez rozcinania blach a każda iskra może skrzesać płomień wydaje
się niemożliwe, i wreszcie... Przez rosnący tłum przetacza się okrzyk ulgi, bo oto ranny jest już na zewnątrz, tak bardzo zakrwawiony, cały zlany krwią,
calutki...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]