[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gościowi, co czyniąc wcale nie odczuwała chłodu panującego w salonie - obecność
Mandlanda zdawała się rozgrzewać całe pomieszczenie. W umyśle Rosalyn pojawiło się
nieproszone wspomnienie dziecięcych ubranek w kufrze. Naszła ją nagła chęć ucieczki,
ale było już za pózno - Mandland odwrócił się do niej z taką miną, jakby przez cały czas
zdawał sobie sprawę z jej obecności.
Miał na sobie naprawdę eleganckie ubranie i Rosalyn nie umiała pohamować podziwu,
jaki w niej wzbierał na widok tego przystojnego mężczyzny. Jego butelkowo-zielona
marynarka wyglądała jak szyta na miarę przez najznamienitszego krawca. Wysokie buty
lśniły, podobnie jak świeżo ogolone policzki. Zapach męskiej wody kolońskiej roznosił
się po całym salonie.
Rosalyn była zła na siebie, że nie przebrała się w coś porządniejszego.
- Domyślam się, że moja wizyta może być dla pani niejakim zaskoczeniem - odezwał się
Mandland.
- Spodziewałam się, że się pan zjawi wcześniej czy pózniej - kiedy już wyczerpie się
zasób mieszkańców Valley, którzy mogliby lub chcieli przemówić za panem.
Niezrażony tym komentarzem pułkownik wybuchnął śmiechem.
- Przyjechałem, żeby zadać kilka pytań na temat domu. Byłbym też wdzięczny, gdyby
mnie pani po nim oprowadziła - dokończył zdanie, po którym Rosalyn poczuła się jak
skończona idiotka - bo spodziewała się zupełnie innej odpowiedzi.
- Rozumiem - rzuciła. - Pragnie pan obejrzeć dom.
- Chyba to pani nie przeszkadza?
- Bridget pana oprowadzi.
- Wolałbym obejrzeć go w pani towarzystwie - sprzeciwił się pułkownik, robiąc krok w
stronę Rosalyn.
Ta z trudem pohamowała chęć cofnięcia się. Co takiego było w tym mężczyznie, że
ilekroć zbliżał się do niej, ogarniało ją rozdrażnienie i niepokój? To przez te szarozielone
oczy pułkownika, które zdawały się przenikać ją na wskroś; intensywność spojrzenia
Mandlanda zbijała ją z tropu.
- Tak się składa, że jestem teraz zajęta - wyjaśniła. - Zresztą, Bridget będzie o wiele
lepszym przewodnikiem.
- Dlaczego pani mnie nie lubi? - zapytał znienacka pułkownik.
Serce Rosalyn zabiło mocniej, a ona sama przestraszyła się, że jej gość to usłyszy i
zorientuje się, jak bardzo jest zdenerwowana.
- Nie powiedziałam, że pana nie lubię. Po prostu jestem zajęta.
- Każda inna kobieta na pani miejscu byłaby zachwycona moją propozycją.
- Każda inna może tak. Ja nie.
- Rozumiem to i szanuję w pani tę dumę. Niemniej pani odmowa stawia mnie w bardzo
trudnej sytuacji. Nie wiedząc, do czego Mandland zmierza ze swoją przemową, Rosalyn
złożyła w obronnym geście ręce na piersiach.
- Jak to?
- Lady Rosalyn, ponieważ odrzuciła pani moje oświadczyny, w Valley uznano mnie za
nieudacznika. Jest tu pani lubiana i nikt nie chce, żeby się pani wyprowadziła. Teraz
wszyscy mieszkańcy uważają, że pani wyjazd zależy od mojej decyzji. Nawet moja
bratanica Emma jest zawiedziona wysiłkami, jakie do tej pory poczyniłem.
- Emma to dobre i słodkie dziecko - zauważyła Rosalyn, po czym nie potrafiąc się
powstrzymać, dodała: - Ale jakież to wysiłki ma pan na myśli? Mówi pan o
odwiedzinach pańskich przyjaciół i byłych guwernerów?
- A przyjęłaby mnie pani, gdybym sam się tu zjawił? - zapytał podstępnie pułkownik.
- Dzisiaj też nie chciałam pana przyjąć. Mandland lekko się uśmiechnął.
- Domyśliłem się - mruknął, po czym, przesunąwszy palcem po obrzeżu kapelusza,
kokieteryjnie dokończył: - Nie jestem taki zły, jak pani sądzi.
- Nie mam zdania w tej kwestii, proszę pana - ani dobrego, ani złego.
- A więc to zawód mojego ojca tak panią ode mnie odstręcza?
Rosalyn odnosiła wrażenie, że pułkownik próbuje zapędzić ją w kozi róg - co zresztą mu
się udało - zdołał odkryć jej słaby punkt. Rzeczywiście była świadoma dzielącej ich
klasowej przepaści - świadoma, ale nie do końca. Pułkownik znów zrobił krok w jej
stronę. Stał teraz tak blisko, że wyraznie widziała ciemniejsze plamki wjego oczach.
- Nie pasujemy do siebie - odparła słabym głosem.
- Hm - padła wieloznaczna odpowiedz.
Pułkownik zbliżył się jeszcze bardziej i Rosalyn przypomniała sobie scenę kłótni w
salonie lorda Loftusa, chociaż wtedy nie czuła tej miękkości w kolanach, co teraz, ani nie
doświadczała tego szumu w uszach.
- Naprawdę do siebie nie pasujemy - powtórzyła, mówiąc bardziej do siebie niż do
pułkownika.
- Zupełnie nie - zgodził się ten i opuścił wzrok na jej usta, uśmiechając się. - Chociaż
może niezupełnie. Rosalyn zwilżyła językiem wyschnięte wargi.
- Co pan ma na myśli. Nie rozumiem? - Nie potrafiła się skupić, kiedy pułkownik patrzył
na nią w ten dziwny sposób.
- Może jednak trochę do siebie pasujemy - wyjaśnił Mandland niskim głosem. - A
przynajmniej coś nas do siebie przyciąga. Już dawno temu przekonałem się, lady
Rosalyn, że okłamywanie samego siebie niczemu dobremu nie służy. Wydaje mi się, że
pani myśli podobnie. Może i nie podoba się pani moje pochodzenie. Może i nawet nie
darzy mnie pani sympatią. Ale nie zaprzeczy pani, że coś między nami zaiskrzyło.
- Nie wiem, o czym pan mówi - odpowiedziała szeptem.
- Na pewno pani wie.
W tej chwili Rosalyn mogłaby kazać pułkownikowi opuścić dom,, mogłaby zarzucić mu,
że zachowuje się niegrzecznie i impertynencko. %7łe mimo iż nawet jej nie dotknął,
posunął się za daleko. Wiedziała jednak, że jej słowa padną na jałowy grunt.
Przed nią stał człowiek, który żył według własnych zasad. A ona przekonywała się, iż ta
cecha bardzo ją u pułkownika pociąga.
Zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć Mandland już się nad nią pochylał, żeby złożyć
na jej ustach gorący pocałunek.
Rozdział 5
Całując ją, postąpił jak szaleniec.
A na dodatek nie miał pojęcia, dlaczego to uczynił - poza tym, że wydawało mu się to
odpowiednie i naturalne. Fakt, iż Rosalyn dała mu do zrozumienia, że jest kimś lepszym,
ugodził jego dumę i sprawił, że stracił panowanie nad sobą. Ponadto Rosalyn ogromnie
go pociągała. Była uparta, zalękniona, buntownicza, zawzięta, inteligentna... i
zaskakująco dobrze się całowała.
Jej usta rozpływały się pod jego wargami, chociaż ich nie rozchyliła - znak, że nieczęsto
ją całowano. Co go zresztą nie zdziwiło. W tej chwili wyglądała okropnie - cała w kurzu i
pajęczynach - a mimo to była bardzo atrakcyjna. Colin zapragnął nagle kochać się z
Rosalyn, tu i teraz - nawet na podłodze. Wzmocnił nacisk warg, a Rosalyn się nie
opierała. Musnął jej usta językiem. Nagle czar prysł.
Colin otworzył oczy i stwierdził, że Rosalyn też ma je otwarte.
Patrzyli na siebie przez chwilę, potem Rosalyn szybko odeszła w najdalszą część pokoju,
Colin zaś uniósł dłoń do ust, ze zdziwieniem uzmysławiając sobie, że nadal czuje na nich
smak warg Rosalyn. Odwrócił się do niej powoli, oczekując wymówek.
Rosalyn jednak tylko wpatrywała się w niego przenikliwie zielonymi oczyma, w których
malowało się ogromne zaskoczenie.
- Dlaczego pan to zrobił?
- A dlaczego pani na to pozwoliła?
- Na nic nie pozwalałam - odparła. - Pan sam mnie pocałował.
Rzeczywiście i z chęcią uczyniłby to znowu po to, aby ponownie doświadczyć igraszek
własnej wyobrazni. Wskazując na rozmówczynię kapeluszem, oskarżycielsko rzekł:
- Specjalnie się pani nie wzbraniała. Rosalyn dumnie uniosła brodę.
- Byłam oburzona.
- Kłamczucha - rzucił gorączkowo i zrobił krok w jej stronę. - Pocałuję panią jeszcze raz,
żeby udowodnić, że wcale nie jest pani taka nieczuła na moje wdzięki, jak próbuje
udawać.
- Proszę zostać na swoim miejscu - rozkazała ostro Rosalyn, przechodząc za oparcie
kanapy. - Niech się pan nie waży mnie dotknąć. Być może inne kobiety mają zwyczaj
rzucać się panu w ramiona, ale ja tego nie uczynię.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]