[ Pobierz całość w formacie PDF ]

to jest najbardziej odpowiednie słowo, ale jakaś nieodparta siła pcha mnie do ciebie. Nie
mogę ci okazywać moich uczuć, ale pozwól mi o nich mówić!
W głosie Rona zabrzmiała bezgraniczna tęsknota, gdy powiedział:
- Mów, błagam cię, mów!
- Jest w tobie coś, co mnie przeraża, Ron. Coś nieznanego, coś obcego. I masz w sobie
wyrazny rys okrucieństwa, wiesz o tym?
Odwrócił się ku niej ze śmiechem. Przeniknął ją lodowaty dreszcz. Z tymi wielkimi,
zielonymi oczyma, z tymi białymi zębami przypominał dziką bestię, czającą się na ofiarę.
- Tak, wiem. Mam w sobie okrucieństwo. Albo może nie liczę się z nikim, jeśli tak
byś wolała to nazwać. Ty w każdym razie lubisz swoich kolegów, z którymi tu przyjechałaś,
prawda? No właśnie, a jak to jest z Martinem? Czy w nim też jesteś zakochana?
- Nie! Jak możesz myśleć coś takiego? - protestowała stanowczo. - On jest taki...
taki...
- Ja wiem. Ale, Anniko, Martin to dobry chłopak. Dużo lepszy niż myślisz. I niż on
sam uważa Pamiętaj o tym, kiedy mnie już nie będzie!
- Nie wolno ci tak mówić, Ron! To mnie doprowadza do rozpaczy!
Podniósł rękę, jakby chciał ją uciszyć.
- Postaraj się poznać go lepiej, to sama się przekonasz. Ale nie teraz! Teraz jesteś
moja, tylko moja!
- Co chcesz przez to powiedzieć?
Znajdowali się na skraju zagajnika. Błyskawica przecięła niebo, a zaraz potem rozległ
się potężny grzmot. Oni jednak nie zwracali na to uwagi. Ron przystanął.
- Obiecałaś, że zrobisz to, o co cię poproszę, prawda?
- Obiecałam i zrobię wszystko - odparła z drżeniem, bo teraz on miał coś takiego we
wzroku, co sprawiło, że jej serce zaczęło bić jeszcze gwałtowniej.
- Zostań ze mną dzisiejszej nocy - szepnął ledwo dosłyszalnie.
- Ale...
- Nie musisz się mnie bać. Ja chcę tylko patrzeć na ciebie. Jesteś taka piękna. Twoja
skóra jest taka delikatna, twoje oczy takie czyste i ufne. Taka jesteś... żywa.
Niepostrzeżenie podszedł tak blisko, że mogła zobaczyć wyraz cierpienia w jego
oczach i jeszcze jakiś bezlitosny chłód, jakby dojrzewała w nim trudna, desperacka decyzja...
- Zdejmij sweter, Anniko!
- Ale ja nie mam nic pod spodem.
- No więc pozwól mi na siebie popatrzeć! Tylko raz! Jeden jedyny raz! Czy chcę zbyt
wiele?
Annika przełamała lęk, z wahaniem ujęła brzeg swetra i zaczęła go powoli ściągać
przez głowę. Chłodne powietrze sprawiło, że zaczęła dygotać.
Wzrok Rona przesuwał się po jej ciele.
- Jesteś tak piękna - szeptał.
Kiedy zrobiła gest, jakby chciała się osłonić, zawołał:
- Wejdz w cień! Tam nikt cię nie zobaczy. Tylko ja. A przecież ty i ja należymy do
siebie, czyż nie?
- Należymy.
Przerażona cofnęła się o kilka kroków. W cień. Ron postępował za nią.
Nigdy przedtem nie był tak blisko niej, na jego wargach pojawił się niemal
ekstatyczny uśmiech. Uniósł rękę. Powoli i z wysiłkiem, widać było, że musi się
powstrzymywać, by nie dotknąć Anniki.
Ona zaś oddychała ciężko z na wpół rozchylonymi ustami. Nawet gdyby objął ją w
gwałtownym miłosnym uścisku, nie mogliby być sobie bliżsi niż teraz. Powietrze, i tak
naelektryzowane z powodu burzy, drgało między nimi z piekielnego napięcia. Znalezli się w
cieniu i chociaż Ron stał tak blisko, że mogła go dotknąć, Annika nie widziała jego twarzy,
nie była w stanie odróżnić jego rysów, wszystko znajdowało się w głębokim mroku, jakby
Rona wcale już przy niej nie było.
- Ron, proszę cię... - skarżyła się cichutko.
On musiał z całej siły hamować się, by do niej nie podejść.
- Chodzmy dalej, pod tamte drzewa - szepnął, a zdławiony głos wskazywał, jak ciężką
walkę musi z sobą toczyć.
Annika posłusznie spełniła, o co prosił, szła jak ogłuszona, zaczarowana, nie mogła
zrobić nic innego, nie chciała niczego innego.
Martin rozejrzał się po sali. Poprzez gęste obłoki dymu dostrzegł że Anniki nie ma na
dawnym miejscu. Zatrzymał się nagle w środku tańca.
Annika zniknęła! On po prostu przeciągnął strunę!
- Wracamy do domu - powiedział do Lisbeth.
- Teraz? - wrzasnęła, żeby przekrzyczeć hałas. Nie przestawała podrygiwać w takt
muzyki. - Przecież Elmer jeszcze nie wrócił. A poza tym tak świetnie się bawimy, ty i ja.
Martin wymamrotał coś pod nosem, zostawił ją na parkiecie i poszedł sobie. Lisbeth
potrzebna mu była tylko dla zemsty, podwójnej zemsty - na Annice i na Parkinsonie.
Kiedy stwierdził, że Anniki nie ma w lokalu, wyszedł na zewnątrz.
Nie widziałem jej już od dawna, myślał. Zwiadomie ją lekceważyłem. Mogła była
wyjść nawet z godzinę temu. Zachowałem się wobec niej po chamsku! Wobec Lisbeth
również, ale ona się tym raczej nie przejmie.
Ze wstydem i lękiem pobiegł na brzeg. Pamiętał zdumienie Anniki w łodzi, kiedy tak
się troszczył, żeby nie marzła. Pamiętał jej niedowierzanie i to, że z początku siedziała [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • uchidachi.htw.pl