[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ofelię za jej opanowanie i łagodną stanowczość.
Muchołówki dosyć wcześnie zaczęły korzystać z przygotowanego
gniazda, bo któregoś ranka pokazało się liczne grono piskląt, które roz-
dziawiało dzioby, matka bezustannie krzątała się dostarczając im pokar-
mu, a ptak ojciec siedział na gałęzi brzozy i zadowolony szczebiotał, uwa-
żając, że w ten sposób spełnia jak najlepiej swój obowiązek w stosunku
do powiększonej nagle rodziny. Myślę, że doszło do ostrych starć rodzi-
nnych z powodu zachowania się ojca-muchołówki i niewątpliwie zasłu-
żył na naganę za lenistwo swoich skrzydeł. Więc lato było już w pełni
i nawet sowa, która jeszcze w maju ogrzewała się kilka razy na dachu
koło komina, teraz zniknęła całkowicie, wynosząc się do letniej rezyden-
cji w gąszczu lasu. Była to bardzo senna i spokojna sowa, której życia
i zwyczajów nie można było obserwować, bo pokazywała się tylko cza-
sami wczesnym rankiem lub pózno wieczorem na dachu przy kominie
- 35 -
i nie miałem z nią styczności, choć chętnie przeprowadziłbym z nią dłuż-
szą rozmowę. Postanowiłem sobie tylko, że muszę z nią nawiązać kontakt
jesienią, kiedy wróci wraz z chłodami, jeśli wrony zostawią ją w spokoju,
wrony bowiem strasznie nie lubią sów i kraczą, i zawodzą jak wściekłe,
gdy je zobaczą, nic więc dziwnego, że kiedy noce stały się zbyt jasne,
wolała przenieść się do oddalonej letniej rezydencji.
Bo noce były już zupełnie jasne, powierzchnia jeziora miała wtedy
lustrzaną gładz, trzciny wznosiły się na mulistym wybrzeżu giętkie i zie-
lone i nie było już dużej różnicy między nocą i dniem. Noce te rozpalały
we mnie gorączkę pracy i dużo słów rzucałem na biały, miękki papier.
Prawdą jest, że pisałem wiele rzeczy zbędnych, ale jeśli wyjść z założe-
nia, że w zasadzie słowa pisane w ogóle są zbędne, to najlepiej skończyć
z pisarstwem i pozostać na zawsze fabrykantem gwozdzi. Nie jest to wcale
najgorsze wyjście, bo fabrykant gwozdzi zaoszczędza sobie sporo smut-
ku i rozczarowań, męki i tęsknoty i nie musi znosić upokorzeń albo być
wiecznie niezadowolonym z siebie i żyć w ciągłej sprzeczności między
ciałem a duchem, lecz prowadzi spokojny i syty żywot właśnie wtedy,
gdy zdolny jest produkować choćby gwozdzie do trumien.
Tak nadeszła noc świętojańska i przypadkowo spotkałem na drodze
dzikiego brązowego kota, którego pies kilka razy zapędzał na drzewo,
kiedy ten skradał się wokół domu w poszukiwaniu rybich łbów. Zetknę-
liśmy się na zakręcie i ogromnie zdziwiliśmy się oboje, gdy spojrzeliśmy
sobie w oczy, bo właściwie nigdy w tym czasie nie myślałem o dzikich
kotach. Szedłem po siedem różnych kwiatów, chcąc powiązać je siedmio-
ma różnobarwnymi nitkami, abym miał więcej, i to barwnych snów, bo
w te jasne noce znudziły mi się już sny niemiłe. Pragnąłem śnić o oczach,
które były niebieskie i szare jak dym w jasny słoneczny dzień, i dlatego
poszedłem narwać kwiatów w noc świętojańską. Być może spróbował-
bym w tę noc nawet muchomora, bo ciało miałem niespokojne i duszę
mętną, i strasznie sam sobie obrzydłem, co zwykle się zdarza, gdy przez
wiele tygodni piszę puste słowa na pustych kartkach.
Brązowy dziki kot wyszedł mi naprzeciw w noc świętojańską i strasz-
nie syczał, podnosił do góry ogon i parskał mi w twarz. Bielone oczy mu
płonęły i był przerażający wśród białej nocy. Przemawiałem doń uspoka-
jająco i przekonywałem go o swoich dobrych zamiarach tak długo, aż kot
- 36 -
opuścił ogon, a w oczach zgasł mu płomień; usiadł przede mną na drodze,
okręciwszy ładnie ogonkiem przednie łapki, i odezwał się:
Mam nadzieję, że pański wstrętny i nieuprzejmy pies jest daleko
stąd, ponieważ jego ostre ujadanie szkodzi mi na słuch i w ogóle nie cier-
pię jego białych lśniących kłów, choć prawdę mówiąc, jest to bardzo głu-
pi pies, którego każdy szanujący się kot zwiedzie w krzaki w ciągu pół
[ Pobierz całość w formacie PDF ]