[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rozkazy, stanęli u drzwi, nie dopuszczając wnijścia.
Zażądał, aby ktoś od niego z poselstwem udał się do pana, nie znalazł człowieka, co by się go podjął.
Niektórzy ze śmielszych dworzan króla dobrali tę chwilę, aby mu
przypomnieć, jak się dawniej z nimi obchodził, i wyrzucać mu na oczy prześladowanie, które
cierpieli niego.
Odegnany ode drzwi, ujść musiał z niczym. Pozostawała mu jedna królowa, która wyrzekając,
płacząc i przeklinając, swoimi ludzmi, Niemcami i Węgrami, otoczyła go dla bezpieczeństwa.
Ze szczupłą garstką czeladzi Sieciech puścić się nawet nie śmiał do granicy i wahał się, co pocznie,
gdy ze dworu Judyty dano znać o posłuchu, że spisek był
uczyniony i jeśliby pozostał dłużej, miano go wydać w ręce Magnusa. Królowa sama zaklinała i
nagliła do odjazdu. Nadchodził wieczór, nie było chwili do stracenia, wojewoda, w komnacie
królowej wdziawszy opończę szarą i czapkę prostą, pobiegł do koni swych i ludzi. Kilkudziesięciu
ledwie zastał w miejscu, bo wszyscy, wygnaniem zastraszeni, kryli się i uchodzili.. Przed nocą trzeba
było zamek opuścić. Jeden gościniec ku lasom pozostał jeszcze wolnym i tym o zmroku musiał
Sieciech pospieszać na zamek swój, nimby do Sieciechowa nadeszła wiadomość o jego upadku, aby
żonę, dziecię i skarby ocalić. Zaledwie wyjechał za bramy, nie poznany szczęściem,: gdy arcybiskup
Marcin wysłał kapelana swego do Zbigniewa, aby zwiastował pokój, przebaczenie i wygnanie
wieczne Sieciecha, którego król wyrzec się musiał.
Zarazem panowania się Władysław zrzekał dobrowolnie, zostawując sobie tylko Płock i kilka
grodów na Mazowszu. Z płaczem prosił ojca Marcina o spokój, aby za grzechy mógł Boga
przebłagać i reszty dni dożyć w ciszy, nie jako król, ale jako człek znękany, który umrzeć pragnie w
zgodzie z sumieniem.
Pózno w noc już, przeprawiwszy się czółnem za Wisłę, kapelan arcybiskupi dostał się do obozu i
namiotu Magnusa. Czekano tam, niecierpliwiąc się już, wiadomości z Płocka, gdyż Zbigniew i część
starszyzny nagliła o rozpoczęcie oblężenia, aby raz dobić się do końca. Od łodzi już na widok
posłańca biegły tłumy, przeprowadzając go, ciekawie, co przynosił.
Magnus wstał, badając oczyma w trwodze, aby nowej zwłoki nie żądał. Lecz z twarzy wypogodzonej
księdza domyśleć się było można, iż z dobrą przychodził
nowiną. Zaledwie usta otworzył, gromada, która biegła z nim, zasłyszawszy:
Pokój rozpierzchła się po namiotach. Krzyki odzywały się zewsząd, radosne, ochocze, wesołe.
Ludzie z dalszych stanowisk, porzuciwszy kotły, ognie, konie, lecieli, aby się dowiedzieć i odnieść
swoim wieść dobrą. Wołano: Mir, mir!
Boże zmiłuj się nad nami! Bogu chwała!
O Sieciechu rozpowiadano różnie, jedni, że uszedł z pomocą królowej, drudzy, że był w ciemnicy,
skąd go na stracenie jutro wydać miano.
Bolko i Zbigniew razem prawie znalezli się u namiotu wojewody, w chwili gdy posłaniec kończył
już zdawać sprawę.
Sieciech oddalony! Sieciech na wygnanie skazany, król pokój przyrzekł!
wołano do królewiczów. Rzucił się Zbigniew:
Gdzie ten zdrajca?
Dozwolono mu iść na wygnanie odpowiedział ksiądz. Magnus i
starszy królewicz zakrzyknęli oburzeni, iż się go puszczać nie godziło. Gnać i imać było potrzeba,
zabić lub oślepić, aby, uszedłszy na Ruś, nie naprowadził
nieprzyjaciela.
Gdy jedni radowali się niepomiernie z jakiej takiej zgody, drudzy zaraz na koń się chcieli sposobić,
w pogoń iść, obławy sprawić na Sieciecha, wołając, że póki on żyw, pokój niepewny. Tymczasem
ciemna noc nadeszła i pogoń tę wstrzymała, a nazajutrz gnać już było na próżno.
Noc cała spłynęła w radości wielkiej, ochocie i śpiewach; co było czółen, promów i tratew chwycili
wnet ludzie, do Płocka płynąć, aby co prędzej swoich zobaczyć. Z zamku też od króla spieszyli
niektórzy do królewiczów i Magnusa, a co było młodzieży, do Bolka. Ten radował się tylko tym, że
ojca zobaczy znowu i rękę jego ucałuje. O niego dowiadywał się u wszystkich, nad nim bolał i rad
był
pospieszyć niemu. Zarazem Pomorcy, którzy się o Santok kusili, pokojem go nabawiali. Chciał biec
bronić granicy.
Jutro do króla wołał do swoich a gdy o niego będziemy spokojni, pojutrze, kto żyw z moich,
na Santok, pogany!
Młodzież wtórowała mu, ochotnie powtarzając:
Na pogan! Na Pomorce! Zbigniew stał obojętny i słuchał.
Mnie rzekł pilniej do Gniezna, aby precz wymieść tych, co mi tam gospodarowali, ład
zaprowadzić i spocząć po tych utrapieniach.
Wojna ta, a raczej włóczęga, spanie pod namiotami, żołnierskie jadło, słoty, zimna, niewygody
srodze Zbigniewowi dokuczyły. Niczym były benedyktyńskie posty i twarda pościel w klasztornej
celi, obok głodu w pochodzie, śnie na trawie przemokłej, niepokoju dniem i nocą, z dodatkiem konia,
który nogi rozłamywał, i zbroi, co ramiona ciężarem; swym dusiła.
Na Pomorców naprzód pójdziemy rzekł do niego Bolko.
Nie ja odezwał się Zbigniew ja pod dach, na spoczynek. Wy, jak wola, mnie się siły
wyczerpały.
Drużyna Bolkowa odwróciła się od niego, poszedł się pocieszać z Zahoniem do swojego namiotu.
V
Lat kilka upłynęło od wygnania Sieciecha, który z Rusi ruszyć się ani przedsiębrać nic nie mógł.
W zamku płockim na kilka dni przed Wniebowzięciem Panny Marii wielkie czyniono przygotowania.
Zciągały się zewsząd wozy, jechały gromadki zbrojne, gościńcami lud płynął gwarząc, a nie widać
było niepokoju ani postrachu, jaki zwykł wojnę poprzedzać i zwiastować niebezpieczeństwo.
Owszem, ludzie się radować zdawali. Około grodu śmiechy i śpiewy słychać było.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]